Franciszek, kuglarz boży (1950)

Francesco, giullare di Dio
Reżyseria: Roberto Rossellini

Franciszek, kuglarz boży – włoski film religijny w reżyserii Roberto Rosselliniego z głównymi rolami Nazario Gerardiego i Arabelli Lemaitre; oryginalną muzykę skomponowali Renzo Rossellini i Enrico Buondonno.
Film opowiada o życiu św. Franciszka z Asyżu i jest ekranizacją Kwiatków świętego Franciszka. Autentyczni bracia Franciszkanie wzięli udział w realizacji filmu.
W roku 1995, w stulecie narodzin kina, obraz Rosselliniego znalazł się na watykańskiej liście 45 filmów fabularnych, które propagują szczególne wartości religijne, moralne lub artystyczne.
"Film jest próbą zaproponowania nadziei współczesnemu człowiekowi, wciąż jeszcze zranionemu na ciele i duszy przez ogromną tragedię II wojny światowej. W tej optyce Rossellini zbliża się wprost do tematyki religijnej, oczyszczając swoje podejście ze wszelkiej formy intelektualizmu czy spekulacji filozoficznej: obezwładniające świadectwo prostoty życia zaproponowanego przez Franciszka i jego braci ma być rewolucyjną odpowiedzią na fundamentalne pytania egzystencji".
— Christopher Garbowski, Franciszek, kuglarz boży
(wikipedia.org)

Obsada:

Pełna obsada

Świetnie się to ogląda, ale nie mogę się powstrzymać od komentarza. Oto Roberto Rossellini, ateista i socjalista, nakręcił piękny film o sile prostej wiary. Co sprawia, że lewicujący ateiści (by wymienić jeszcze choćby Pasoliniego i jego "Ewangelię wg św. Mateusza", czy Beauvoisa i jego "O Bogach i ludziach") kręcą takie wspaniałe filmy religijne? Cóż, bez wątpienia chrześcijan i socjalistów łączy wiara w tę samą piękną mrzonkę: że ludzie są braćmi, że żyją po to, żeby sobie pomagać i się wszystkim dzielić, najlepiej z pieśnią na ustach. Ta cudowna bajka niewiele ma wspólnego z rzeczywistością i dlatego jej implementacja w formie realnego socjalizmu czy katolicyzmu wymaga już użycia przymusu. I tak to, choć pod względem teologicznym marksizm i katolicyzm dzieli przepaść, w rzeczywistym funkcjonowaniu okazują się bardzo podobne.

Moje Królestwo nie jest z tego świata. W to wierzą chrześcijanie.

Myślę, że socjalistom w latach 50. chodziło o to, by skaptować sobie lud, że w zasadzie chodzi o to samo - dobro i poświęcenie, ale to nieprawda.

Pomijając nawet kwestie świata pozamaterialnego (które są oczywiste), tym co istotnie odróżnia chrześcijan od socjalistów jest koncepcja wolnej woli. Z chrześcijańskiego punktu widzenia socjalistyczne państwo pomocnicze zabija wolną wolę, stosując przymus w wielu "szlachetnych" sprawach, takich jak edukacja dzieci, ubezpieczenia, pomoc społeczna itp. Przez przymus w tych kwestiach ludzie pozbawieni są możliwości dokonywania wyborów, a tym samym (upraszczając) pozbawieni są możliwości dokonywania dobrych lub złych uczynków. Z tego punktu widzenia chrześcijanie powinni być zaciekłymi wrogami państwa pomocniczego. Takie jest zresztą sedno myślenia białych chrześcijan w USA. W Polsce ewidentnie nie.

Chrystus to nie jest socjalizm tylko jakaś utopia gorsza od komunizmu, bo ta wolna wola jest powołana do dobra i miłości bliźniego a nie do egoizmu, tu chodzi o to, żeby oddać wszystko. I taka jest koncepcja szczęścia, dopiero jak ofiarujesz się w całości możesz pojąć, czym jest szczęście - szczęście nie z tego, że coś masz, że coś osiągnąłeś, ale że wyzwoliłeś się z pragnień i niczego ci nie brakuje.

Słowem, w chrześcijaństwie chodzi o to, żeby oddać wszystko, a w socjalizmie, żeby zabrać wszystko ;)

W socjalizmie chodzi o to, żeby zabrać pieniądze, a w chrześcijaństwie o to, żeby oddać swoje życie ;)

Założenie wygląda tak, że normalna sytuacja jest wtedy, gdy wartościowe utwory religijne tworzą dobre owieczki? Może właśnie to nie jest paradoks, a prawidłowość, że dobre dzieło wymaga dystansu. Jak się patrzy na biografie malarskich mistrzów religijnych (mam na myśli wyłącznie zachodnie malarstwo) to aż tak wielu bardzo pobożnych chrześcijan tam nie ma. Z filmowcami może być tak samo. Zbłąkane owce też są potrzebne. :)

Niezbyt trafne te Twoje argumenty. Po pierwsze, jeśli chodzi o malarzy, to raczej masz na myśli dawne czasy - wówczas motywacją malowania obrazów religijnych był po prostu popyt na nie. Dziś raczej nie ma malarzy, czy muzyków, którzy głosiliby chwałę Boga, kompletnie w Niego nie wierząc. Po drugie, nie nazwałbym Rosselliniego, czy Pasoliniego zbłąkanymi owieczkami. By tak było, musieliby chcieć wrócić na łono Kościoła, a nie to było ich celem. Sądzę, że ich celem była próba wykazania tezy, że socjalizm to takie chrześcijaństwo, tylko z tą różnicą, że Królestwo budujemy już na Ziemi, nie czekając na Niebo. Znamienne, że we "Franciszku...." nie ma żadnych elementów metafizycznych, żadnych cudów, czy objawień; jest tylko "miłość bliźniego".

To w powojennych Włoszech nie było popytu na dzieła religijne? Dziwnym trafem te filmy były świadkiem i wyrazem ówczesnego kryzysu Kościoła (jak właśnie Rossellini), towarzyszyły soborowej próbie odnowy (Ewangelia wg. św. Mateusza), a w końcu stanowiły wyraz głębokiego rozczarowania instytucjonalną religią (Audiencja, Todo modo). One wszystkie są świetne, bo są krytyczne, ale jednocześnie akceptują podstawowe chrześcijańskie idee i teksty.

Przyznaję, że owcze porównanie nie jest najszczęśliwsze, ale z punktu widzenia Kościoła tak to wygląda. W końcu i Pasolini, Rossellini i Bunuel trafili na listę watykańską. I to "filmów o szczególnych walorach religijnych".

doktorpueblo
tropicielkoni
Uciekinier
neutral
Bedrzich