Invictus - Niepokonany (2009)

Invictus
Reżyseria: Clint Eastwood

Po przejęciu władzy w Republice Południowej Afryki Nelson Mandela postanawia przekuć dotychczasowy symbol apartheidu, jakim była narodowa drużyna rugby, na symbol nowego państwa i "tęczowego narodu". (aiczka)

Obsada:

Pełna obsada

Zwiastun:

Jak na Eastwooda przystało, "Invictus" jest zrobiony nienagannie od strony warsztatowej i poniżej poziomu 7/10 nie schodzi. Ale nie wchodzi też wyżej - może przez trochę za dużą dawkę patosu, mocno podkreślanego muzyką; może przez to, że pomimo skupienia się na konkretnych wydarzeniach, nie udało się uniknąć pewnej przekrojowości i uproszczeń. Na plus - niesamowita atmosfera w sportowo-stadionowych scenach i pokazanie, że magia sportu może dokonywać cudów. I last but not least - Morgan Freeman.

Dawno nie wylałem tylu łez w kinie, w sposób zupełnie niekontrolowany - po prostu oglądałem, a po mnie się lało. Eastwoodowi udało się odtworzyć atmosferę historycznych wydarzeń w RPA, momentów kiedy na chwilę przestał mieć znaczenie kolor skóry, a zaczęło się liczyć tylko sportowe zwycięstwo i pokazanie światu, że Południowa Afryka potrafi być wielka. I wszystko to z minimalną dawną patosu, a z maksymalnym skupieniem na głównych postaciach. Dobry film.

Najwyraźniej w UK używa się innych miarek patosu niż w PL ;)

Mam chyba tak, że łatwiej mi się wzruszyć historią zbiorowości niż konkretnego człowieka. To pewnie jakaś pozostałość z młodzieńczego idealizmu. Kolesiowi takiemu jak Mandela należy się po prostu całkowity i bezwarunkowy "rispekt" za to co zrobił (a może nawet bardziej za to czego nie zrobił). Niewiele było polityków, którzy potrafili podejmować słuszne decyzje wbrew woli ludu.

Odnośnie patosu: możliwe że masz rację. Ja nie potrafiłem spojrzeć na Invictusa obiektywnie. To zresztą dziwny film. Oglądając go byłem całkowicie pochłonięty historią i mimo że próbowałem patrzeć na to co widzę zdroworozsądkowo, nie udawało mi się - zostałem całkowicie zmanipulowany obrazami, muzyką i tą atmosferą sugerującą, że dzieje się coś cholernie istotnego dla świata. To połączenie zadziałało na emocje i niewiele dało się już zrobić - film po prostu bardzo osobiście przeżyłem.

Po seansie natomiast wszystko opadło i jakbym teraz miał wymienić jakieś genialne sceny czy ogólnie cechy tego filmu, miałbym problem. Stąd ocena 7/10, nie wyżej, choć kusiło mnie przyznanie ósemki.

Pamiętam jak wylałem wiadro łez podczas oglądania filmu "Wściekłe pięści węża". W dodatku równocześnie strasznie mnie rozbolał brzuch. To było okropne i na szczęście skończyło się po 80 minutach. A mówią, że śmiech to zdrowie...

Tak, mnie Wściekły Wąż też bardzo wzruszył.

Ja też się bałam że patosu będzie więcej niż norma przewiduje, ale na szczeście było go mniej niż moich łez.
Michuku łącze się z Tobą w płaczu ;).

I ja się wzruszyłem patrząc na to. Freeman jako Mandela kruszy serca. Ale zbyt łatwo nastał ten Love Festival, przez co mało był dla mnie wiarygodny.

Właśnie. Rozumiem, że tworząc film, można a wręcz należy zdecydować sie na jakiś konkretny, temat, ujęcie, perspektywę. W "Invictusie" to spojrzenie jest bardzo fajnie wybrane - ja się dowiedziałam czegoś o RPA, poznałam ciekawą historię - super. Trochę jednak trudno zaakceptować płynący z filmu wniosek, że przy wyłącznym udziale Nelsona Mandeli i drużyny rugby następiło wielkie, beproblemowe zjednoczenie podzielonego narodu. Taki epiękne, że aż zbyt piękne ^_^.

Love Festival nie trwa wiecznie, to chyba jasne (choć może faktycznie film tego nie sugeruje). Trudno jednak zlekceważyć wkład Mandeli w budowanie nowego ładu w post-apartheidowej Południowej Afryce, a zaangażowanie w rugby było jednym z ważnych elementów planu zjednania sobie białych. Zwłaszcza, że mamy piękny kontrprzykład, co się dzieje, gdy filozofia zemsty wygrywa z filozofią rekoncyliacji, patrz sąsiednie Zimbabwe i rządy pana Mugabe (który w tym kraju miał w swoim czasie status podobny do Mandeli).

I właśnie o to "i żyli długo i szczęśliwie" zakończenie mam do tego filmu żal. Tym większy, że Eastwood wielokrotnie udowodnił swoją umiejętność wzruszania widza bez uciekania się do gry na nutach ckliwości i patosu, że przywołam choćby mój ulubiony "Co się wydarzyło w Madison County". A mam wrażenie, że w "Invictusie" zwyczajnie poszedł na łatwiznę.

Całe szczęście nie dałam sie zwieść trailerowi i skusiłam się na pójscie do kina. "Invictus" to wyciskacz łez sezonu!
Freeman znakomity w roli Mandeli.

Inspirujący!

Dawka słodyczy i patosu jest w tym filmie spora, nawet jak na standardy hollywoodzkie. A muzyka to już bije wszelkie rekordy kiczu. Jeśli w kinie szukacie nadziei i bohaterów, którzy przywracają Wam wiarę w ludzkość, to nie będziecie zawiedzeni. Ja nie szukam, choć oczywiście cieszę się, że istnieją w rzeczywistości.

Od historiograficznego fresku Clinta Eastwooda szybko zaczynają odpadać spore płaty farby. Początkowo sądzimy, że mamy przed sobą imponującą opowieść o apartheidzie w RPA. Niestety, fabuła „Invictusa” okazuje się uproszczona. Na niewielu wątkach nie sposób wszak rozpiąć porządnego socjologicznego tła. Reżyser uprościł kwestie rasowe, odcedził gorzkie, trudne pytanie. Przedstawił apartheid przez pryzmat relacji czarnych i białych goryli Mandeli, którzy początkowo się nie znoszą, ale potem, oczywiście, zaprzyjaźniają. Trąci hollywoodzkim kiczem. Więc może „Niepokonanego” winniśmy po prostu postrzegać jako biopik poświęcony wielkiemu Madibie? Za taką interpretacją przemawia fenomenalny Morgan Freeman w prawdopodobnie życiowej roli. Niestety, monumentalna postać odchodzi w ostatnim akcie na dalszy plan. „Invictus” zamienia się w film sportowy o drużynie Matta Damona kopiącej z zapałem piłkę do rugby. Szkoda tylko, że w rzeczywistości zwycięstwo nad Nową Zelandią wyglądało mniej heroicznie.

dvdmaniak
niebieskiptak
bartje
zur887
bjag
nevamarja
liongotie
MureQ
jakilcz
otonashi