Jak w niebie (2004)

Så som i himmelen
Reżyseria: Kay Pollak

Daniel Daréus, kompozytor znudzony światowym życiem, wraca po latach do rodzinnego miasteczka. Nikt jednak nie rozpoznaje w nim małego chłopca, który niegdyś wyjechał w daleki świat. Tajemniczy przybysz najpierw budzi ciekawość mieszkańców, potem burzy małomiasteczkowy spokój, nikogo nie pozostawiając obojętnym. Jednych fascynuje i pozwala odkryć radość życia, drugich bulwersuje powszechnym uznaniem, którym zaczął cieszyć się w całym miasteczku. Z pewnością Dareus pozwoli członkom społeczności dowiedzieć się więcej o nich samych i o tym, co dla każdego z nich najważniejsze. Z kolei dla charyzmatycznego kompozytora szczególnym odkryciem będzie młoda i wrażliwa Lena, która pomoże mu zachwycić się pięknem życia i miłością, na którą czekał całe życie.

Obsada:

Pełna obsada

Największą zaletą filmu jest urocze przedstawienie całej gamy typów ludzkich, dziwaków i oryginałów. Zmagania ze swoim życiem, lękiem i frustracją są siłą napędową akcji. Opowieść o prowincjonalnym chórze, który staje się ośrodkiem przemian ludzkich postaw w małym miasteczku.

Oto i wartość filmu w pigułce. :)

To filmowa baśń o tym, że sztuka ma moc odmieniania życia i czynienia go lepszym. A wszystko to w klimacie małej skandynawskiej społeczności.

Ach, te samobójcze końcówki... Jakkolwiek, hollywoodzki happy end to nie był, więc niech zostanie mocne 8 za chóralne wzruszenia. Piękny film o ludzkiej potrzebie wyrażania siebie, nietłumionej spontaniczności, solidarności i ... słuchaniu. Hulaj dusza, grzechu nie ma! W takiej morowej drużynie sama bym zaświergotała.

Kojarzycie te hollywoodzkie filmy? Prowincjonalną drużynę obejmuje nowy trener. Dzięki niemu jej członkowie nie tylko grają lepiej, ale i pokonują swoje kompleksy, nabierają wiary w siebie, zmieniają swoje życie. To tu jest tak samo tylko zamiast drużyny jest chór, zamiast trenera dyrygent, a zamiast hollywoodzkiej sztampy skandynawska sztampa. Wszystko to już było i to wiele razy. Może i wzruszające, ale przede wszystkim cholernie, cholernie przewidywalne.

Kiedy właśnie owo skandynawskie ujęcie wcale sztampowe nie jest! Poprzez wątek tego uroczego chóralnego składziku zobaczyliśmy całe spektrum osobowości ludzkich, "uniwersalnych" kompleksów, ułomności, ale też wielką ukrytą wartość człowieka, którą ktoś musi umieć wydobyć! Jak dla mnie film jedynie otarł się o banał, w większości natomiast oczarował autentycznością sylwetek bohaterów, rozbawił dialogami i komizmem sytuacyjnym. Mnóstwo krzepiącej energii przekazanej w prostej formie, ale na pewno nie oklepanej!

Tak to już jest, że tematy typu "miłość", "wiara w siebie", "spełnianie marzeń" z góry walczyć muszą z zarzutami dot. kiczu, zwłaszcza jeśli podane w strawnej formie, dalekiej od dramatu. Ja myślę, że nakręcenie dobrego filmu o w/w hasłach jest cholernie trudne, a Pollakowi się to udało. Dlaczego? Bo podszedł do tematu po ludzku, nie bojąc się blamażu. Z tzw. mądrym sercem.

PS Właśnie dotarłam do notki moremore (czyli mam odp. na swój komentarz) - cóż, odbiór filmu to kwestia czucia/nieczucia, konkretnego nastroju itp. Stąd pewnie Twoje 5. Ale coś nie chce mi się wierzyć w argument o kinie skandynawskim - nie wrzucałabym tego obrazu do jednego worka z Zakochanymi, kt. widzą słonie czy Noi Albinoi. Toż to zupełnie różne ujęcia zupełnie różnych tematów. No. To by było na tyle.

Ja się nie czepiam tego, że to jest film o prostych uczuciach, tylko tego że jego konstrukcja powiela stereotypy fabularne znane z innych filmów. W związku z czym jest dla mnie bardzo przewidywalny, o czym już zresztą pisałem pod notką moremore.
Ale powtórzę:
1) człowiek z innego świata, sławny, chce zerwać z dotychczasowym życiem i zapuszcza się na prowincję
2) tam niechętnie, ale jednak, zajmuje się lokalną drużyną, pardon, chórem
3) wcześniej drużyna/chór sobie nie radziła, ale że on jest uznanym mistrzem potrafi do nich dotrzeć i stają się coraz lepsi
4) sympatia mieszkańców do mistrza rośnie, ale zachodzą pewne zdarzenia, które sprawiają, że pojawia się kryzys
5) kryzys zostaje jednak przezwyciężony i mamy grand final (konkurs, mecz), na którym zwykle ta drużyna (chór) nie wygrywa, ale odnosi moralny sukces
6) przy okazji pracy mistrza wychodzą ukryte dotąd problemy, wielu mieszkańców odnajduje się, zyskuje wiarę w siebie
7) dochodzi do rozpadu jakichś związków / rodzin, bo żony / córki / synowie postanowią żyć zgodnie z sobą, za co ich mężowie / rodzice winią mistrza
8) oczywiście sam mistrz też się zmienia, odkrywa na nowo utraconą wcześniej radość życia; która umarła w nim, gdy zanurzony był w sławie i rutynie.

Te klisze mnie w tym filmie denerwowały i nic na to nie poradzę. Nie przekonacie mnie że mi się bardzo podobał, skoro mi się średnio podobał.

Twoja bogata argumentacja utwierdziła mnie w przekonaniu, że Pollak dokonał wielkiego czynu - sztampowy scenariusz pozbawił sztampowości. :)

Nie ma co się nawzajem przekonywać, nie o to chodzi jak wiadomo. Dla Ciebie film jest oklepany, dla mnie ( i kilku innych osób) stanowi sporą wartość mimo zdroworozsądkowej fabularnej sztampy. Ty podszedłeś do filmu analitycznie, inni chyba bardziej spontanicznie (czyt. emocjonalnie). I może w tym rzecz. I went with the flow and I liked it. That's all!
Btw, zdaje się, że bajkowej sieczce, która Cię zmolestowała i zakopała na śmietnisku dałeś niewiele niższą notę. :)

No, ale w "Nostalgii anioła" scenariusz oceniłem na 2 i właściwie to na tyle mi się podobała końcówka. Były tam pod rząd 3 sceny, jedna za drugą, na które patrzyłem i nie wierzyłem w to co widzę. Łączna, wysoka ;)) ocena jest za walory plastyczne. Sam film jest bez wątpienia dużo gorszy od "Jak w niebie".

Podszedłem do filmu analitycznie, ale niestety nic nie zrozumiałem, bo nie od dziś wiadomo, że nie odnajduję się w otoczeniu myśli.

Na szczęście Twoja dojrzałość (trzydzieści parę -jeszcze, ale your time is tick tick ticking away :D) owocuje świadomością swoich ograniczeń i pogodzeniem się z nimi. Otoczenie myśli nie dla wszystkich, podobnie jak niebo, cabrón! ;))

I jedyne, co Ci pozostaje, to... "spokojne spieranie się osoby dojrzałej" (.........!!)

Jezu, Doktorze, jesteś taki mądry i cały czas przebywasz w otoczeniu myśli! Ale serce, gdzie Twe serce? Czemuż zapominasz o sercu Twym? Po co te manichejskie dychotomie? Mógłbyś czasem być kretynem - chociaż przez chwilę?

Ale się zawzięli na mnie... Już mi brak serca wmawiają, bylem tylko podniósł ocenę temu "Jak w niebie" ;)) A ja, jak to się pięknie mówi, choćby skały srały, nie podniosę i już! I "Winu truskawkowemu" też nie podniosę. Niedoczekanie Wasze! :D

A serce czasem bije, jak mnie historia chyci. Jakbyście zajrzeli do moich ulubionych filmów to byście zobaczyli, że jest tam co najmniej kilka 10 dla filmów odbieranych sercem: "Nakarmić kruki", "Wielki błękit", "Noce Cabirii", czy "Cinema Paradiso". I mnóstwo, mnóstwo 9. To się więc nie rozbija o "wrażliwość" ogólnie rozumianą, tylko o jakiś pewien rodzaj filmów, które do mnie nie trafiają. Co je łączy? Trudno powiedzieć właściwie, jakiś rodzaj ckliwości, "mądrości życiowej" której nie ufam (nie wierzę?), ale granica jest naprawdę cienka, bo wiele takich prostych historii do mnie trafia, a wiele nie. Może nie lubię filmów optymistycznych?? Sam nie wiem... Poszukam młotka i walnę się w łeb, może pomoże...

@doktor, Jak w niebie to pzrecież nie jest mdlące Happy Go Lucky. A niewiara w optymizm trąci starczym zgorzknieniem. Opamiętaj się! Poza tym, ckliwości nie można się bać - to składowa życia jakby nie było, bez której wyrażanie głębszych uczuć byłoby niemożliwe. Odstaw młotek, przemoc jest złem, no i uciekną Ci ostatnie mądrzejsze myśli.

Noo, Lapsusie, sprostujmy: aż kretynem być nie trzeba, żeby odpowiednio docenić Jak w niebie. Wystarczy mieć to serce, o którym wspominasz. ;)

to tylko taka aluzyjka do doktorowej nomenklatury;)

Przerywam tę dyskusję, bo robi się głupia (powinien teraz jak w Monty Pythonie wejść rycerz z kurczakiem w ręce). Takie rozumowanie (głównie Twoje marylou) jest absurdalne. To co, lapsus nie ma serca, bo mu się "Mała Moskwa" nie podobała, tak? A Ty marylou nie masz serca, bo Ci się "Happy Go Lucky" nie podobało... która ja notabene akurat uważam za dobry film?

Podsumować można ją tak: moje serce jest lepsze, bo jest bardziej mojsze.

Dżizus, odrzuć logikę czasem. Absurd jest wpisany w życie, podobnie jak głupota i niewiele wnoszące dialogi. Nie wszystko musi nazywać się wysoce intelektualną dyskusją. Zbeszcześciliśmy Twoje words of wisdom w powyższej recenzji. Wybacz, o Guru, żeśmy nie wpasowali się w Twoje kryteria zacnej polemiki. Następnym razem zachowam to, co mojsze dla siebie, pamiętając, by nie narazić się na Twoje potępienie.

Kompletnie nie wiem, o co Ci chodzi, marylou. Słowo. Przeczytaj swój powyższy post, ochłoń przez 5 minut i mi wyjaśnij, por favor. Gdzie ja Cię potępiłem?? To bardzo mocne słowo...

Nie dostrzegasz, że dyskusja na zasadzie "nie podoba Ci się, to znaczy, nie masz serca" do niczego nie prowadzi? Odrzuć logikę i pokochaj "Happy-Go-Lucky" w takim razie

Chodzi mi o konflikt bez podstaw, oczywiście. I podpowiem: to był sarkazm na Twoje mentorskie pouczanie, które najwyraźniej działa mi na nerwy (ale znowu nie aż tak, więc no stress, szafa gra.) Dyskusja zrobiła się dość głupawa, ale jest 20:25, sobota - to normalne, że intelekt topnieje.

Nie cierpię Happy Go Lucky. Nie mam serca do tego filmu, potwierdzam.

No zauważyłem, że się zagotowałaś i trochę mnie to zaskoczyło, bo nie wiedziałem za bardzo, czym Cię tak zirytowałem. Pewnie tekstem o "przerywaniu dyskusji, bo robi się głupia", ale to miało być nawiązanie do odcinka Monty Pythona z generałem, który wcinał się ni stąd ni zowąd w połowie każdego skeczu z tekstem "Przerywam ten skecz, bo robi się głupi". Słowem, nie było w tym specjalnie poważnych intencji :)

Mimo wszystko jest pewien wniosek z tej dyskusji. Że nie chodzi tylko o wrażliwość, czy "wyłączenie mózgu". Bo gdyby chodziło tylko o to, to powinniście z lapsusem cenić "Happy-Go-Lucky" wyżej ode mnie, a tymczasem to ja dałem 7. Ja myślę, że na odbiór składają się też jakieś doświadczenia osobiste, które sprawiają, że pewne rzeczy "czujemy", a pewnych "nie czujemy". Ja widzę w pewnych coś "prawdziwego", a w innych jakiś "fałsz", a inny widzi odwrotnie, bo ma inne doświadczenia, czy oczekiwania od kina.

A zamiast puenty przypominam, że zarówno z Tobą, jak i z lapsusem mam wsp. zbieżności gustu ponad 80%, co dowodzi, że jednak w większości przypadków czujemy podobnie. A czasem inaczej i w sumie chwała Bogu, bo nie byłoby o czym gadać.

Zrobiło się za słodko na Filmasterze ostatnio, stąd najpewniej podświadome dążenie do werbalnego kopniaka.To dość oczyszczający chwyt i całkiem przeze mnie lubiany. Inna sprawa, że pouczanie działa na mnie jak płachta na byka!
Co do wniosku z dyskusji i puenty: AMEN + komentarz: po seansie z Happy-Go-Lucky byłam załamana, poirytowana i wkurzona głupotą głównej bohaterki do tego stopnia, że gdybym spotkała ją w realu, tobym ją pobiła.
Aha... żeby nie było: miłego wieczoru. Już się we mnie nie gotuje, trochę tylko pyrka.

A ja aluzję do skeczu załapałem, więc się nadymam ()

O mamo... no i wyszłam na ignoranta. Lapsusie, jeśli Ty się nadymasz (), to ja się kurczę )(. ;)

Joder! Czyli teraz problemem jest to, że używam w dyskusjach logicznych argumentów... Obiecuję postarać się używać nielogicznych, jeśli to coś pomoże ;)

Nie ma szans, Ty masz taką karmę! Dlatego nam Cię tutaj po-trze-ba:)

Tu byłam, przeczytałam, uśmiałam się. Encore! :)

Ciepły film o społeczności małego miasteczka i wielkim kompozytorze, który spędza tam rekonwalescencję, a przy okazji ma poprowadzić miejscowy chór.
Dużo barwnych postaci, choć scenariusz trochę przewidywalny. Ogólnie jednak polecam.

Konfucjusz70
moch
KornelNocon
liz29
Sigma
magik
grizz
dominikakostka
jango
kazimierzkawulok