Ars Independent 2017 - dzień 5 i 6: Cierpkie mleko, Serce miłości i wyniki konkursowe!

Data:

Sobota, czyli piąty dzień festiwalowy, był dla wszystkich uczestników Ars Independent 2017 niezwykle pracowitym dniem. Trzeci set animacji, zamknięcie serii #Miasto muzyki, dwa filmy z głównego konkursu oraz ewentualnie seanse powtórkowe, dla tych, którzy nie wyrobili z oglądaniem. A wisienkę na torcie stanowił 48-minutowy mega klip autorstwa Florence & The Machine. Czy na sali znajduje się jakiś lekarz?

Mamy nadzieję, że tak, bo już przy animacjach trzeba było wzywać ambulans. Rzadko kiedy doświadczamy takiej sytuacji, gdy kolejny set jest lepszy od poprzedniego, ale kuratorzy tegorocznej edycji ewidentnie wiedzą, jak stopniować napięcie. I o ile w dniu drugim zaprezentowali nam 2-3 naprawdę godne uwagi produkcje, tak w dniu trzecim poznaliśmy prawdopodobnie zwycięzce tego konkursu. A ten wyłoni się zapewne z trójki Wcielenie, Ocean i Nokturn. Pierwsza z nich to animacja autorstwa Barbary Rupik, która w dość autorski i nie przebierający w środkach wyrazu sposób, zaprezentowała swoją wizję na temat reinkarnacji. I bynajmniej nie ma ona nic wspólnego z "uniesieniem" charakterystycznym dla hinduistycznej wykładni tego pojęcia. I w to mi graj! Jest mroczno, niepokojąco, krwawo, a fekalia leją się strumieniami. Nieco inaczej podszedł do swojego dzieła Renato Duque, który wykorzystując rotoskopowy patent Richarda Linklatera, odbił w krzywym zwierciadle dzisiejszy kult superbohaterów. W Oceanie żaden z nich nie posiada wszakże żadnych przydatnych mocy, a jedynym złem z jakim muszą się mierzyć są oni sami i ich codzienne troski. Animacja ta była jedną z najdłuższych na festiwalu, ale z takim bagażem realizacyjnym spokojnie mogłaby się rozwinąć do rozmiarów filmu pełnometrażowego. Nieco zbliżoną do Wcielenia semiotyką obrazu operowała również Patrycja Mucha w Nokturnie, choć zamiast symboliki, skupiła się na abstrakcyjnym przekazie. Bo jak inaczej nazwać sytuację, w której zdeformowane hybrydy ludzi, lalek i Bóg wie czego rozgrywają partyjkę kości w opustoszałym lesie? No właśnie. Rzecz nie tylko intrygująca wizualnie, lecz także sprawna warsztatowo. A o to w tym konkursie się rozchodzi.

Znakomitego finiszu doczekały się również projekcje spod znaku #Czarnego konia filmu. W tym dniu naszym zgłodniałym wrażeń oczom ukazały się bowiem Cierpkie mleko Huberta Charuela oraz Serce miłości Łukasza Ronduda. Oba filmy, choć skrajnie odmienne, łączy jeden cel – zwycięstwo w swojej kategorii. Który z nich jest bliżej spełnienia? Prawdopodobnie będzie to Cierpkie mleko, a to dlatego, że immersyjność oraz przystępność historii stoi tu na niewyobrażalnie wysokim poziomie. Nie oznacza to oczywiście, że film ten jest po prostu łatwy, ale tak jak powiedział mój znajomy, z którym było mi dane uczestniczyć w pokazie: "Cierpkie mleko idealnie nadaje się na przerywnik w blokach dokumentalnych – oglądasz jeden dokument, oglądasz drugi, ale w końcu chcesz obejrzeć coś quasifabularnego." I wtedy wchodzi Charuel. Nie zrozumcie mnie źle – nie ma tu mowy o odstawieniu maniany, gdyż film jak żaden inny nie przybliża tak dobrze niuansów rolniczo-hodowlanych, ale to po prostu rzecz, za którą nie stoi większa idea ani nowatorskie rozwiązania formalne. Ot, taka przyjemna historyjka, która nomen omen nawet nie wpisuje się za bardzo w profil festiwalu.

Dlaczego więc twierdzę, że to Cierpkie mleko ma większe szanse na wygraną od Serca miłości? Ano dlatego, iż produkcja Łukasza Ronduda należy do tej wąskiej kategorii filmów "kochaj albo rzuć". Coś jak Neon Demon Refna. I jakkolwiek nie byłoby to porównanie od czapy, to sporo elementów gra tu na korzyść takiej analogii. A to dlatego, że oba filmy są doprowadzonym do skraju eksploatacji wyrazem miłości do sztuki – tu do sztuki jako takiej (z naciskiem na sztukę współczesną), a u Refna do dzieła filmowego. Podobieństwa dostrzegalne są również na płaszczyźnie realizacyjnej, poczynając od kompozycji kadru, a na emocjonalnych antagonizmach postaci kończąc. Widoczne tu jest także wyraźne artystyczne zacięcie Rondunda, który na co dzień "kustoszy" w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej. A przedmiot opowieści? Całkiem lotny - relacje oraz istota sztuki w wykonaniu Wojciecha Bąkowskiego i Zuzanny Bartoszek. I co najlepsze, w wydaniu całkowicie antybiograficznym. Ten kolaż przeróżnych dziwactw i ekscesów raczej jednak przepadnie w rywalizacji z resztą festiwalowych projekcji, a w tym przekonaniu utrzymała mnie dość mieszana reakcja zgromadzonej na sali widowni... Ale nadal liczę na niespodziankę!

Cisza przed burzą – tak można nazwać atmosferę, jaka spowiła ostatni dzień wydarzeń festiwalowych. "Nowości" pojawiły się wszakże wyłącznie w cyklu #Retro Japan oraz ... , a uczestnicy stosownych pokazów zdawali się tylko oczekiwać gwoździa programu. Co to za gwóźdź? Oczywiście wyniki konkursowe! W niedzielę poznaliśmy zwycięzców konkretnych kategorii, z których nasze kinofilskie zmysły rozpalał szczególnie #Czarny koń filmu oraz #Czarny koń animacji. Kim i czym są zwycięzcy i czy rzeczywiście jakość na Ars Independent znów zatryumfowała? Zobaczcie sami:

#Czarny koń filmuPosmak tuszu, reż. Morgan Simon; średnia głosów – 4,4

#Czarny koń animacjiPierwiastek ludzki, reż. Steffen Bang Lindholm; średnia głosów – 4,25

#Czarny koń wideoklipuGo Up, reż. Alexandre Courtes; średnia głosów – 4,46

#Czarny koń gier wideoInside, studio Playdead, średnia głosów – 4,48

Wygrana filmu Morgana Simona szczególnym zaskoczeniem nie jest, choć z pewnością fakt ten powinien uradować każde romantyczne serce czytające niniejsze sprawozdanie. Posmak tuszu to - tak jak wspominałem w relacji z poprzednich dni – synonim podręcznikowej definicji "dobrego filmu", gdzie każdy obserwowany element stanowi komplementarną część całości. Niczego tu nie brakuje, ani też nie czuć jakiegokolwiek przesytu. Dzieło wymierzone w punkt, a ekspozycja oparta w całości o relacje między postaciami robi wrażenie zarówno precyzją swojego wykonania, jak i dostosowaniem do obranej konwencji. A ta wybrzmiewa tu przede wszystkim nutami osobliwego melodramatu w rytm rozemocjonowanej muzyki spod znaku metalcore. Gdyby to ode mnie zależał wynik tego konkursu, to również wskazałbym Posmak tuszu, choć... Ciągle boli brak wyróżnienia dla Quality Time. Produkcji z pogranicza gry wideo i filmu autorstwa Daana Bakkera, którego prawdopodobnie nigdy już nie będzie dane nam obejrzeć, zaskakuje swą innowacyjnością oraz nowatorstwem w przenoszeniu narracji wirtualnej rozgrywki na język X Muzy. I chociażby z tego powodu (ale również z wielu innych – pedantyzm oraz pieczołowitość z jaką film został wykonany zakrawa o pozycję obowiązkową dla studentów filmoznawstwa... i kulturoznawstwa w sumie również) dzieło holenderskiego reżysera zasługiwałaby na Czarnego konia. To jest po prostu rzecz świeża, odkrywcza i choć podobne eksperymenty były dokonywane już w przeszłości, to w żadnym przypadku tak bardzo nie otarła się o ideał.

Więcej wątpliwości mam natomiast względem wyboru Pierwiastka ludzkiego na Czarnego konia animacji. Owszem, film autorstwa Steffena Bang Lindholma w dość zgrabny i czytelny sposób zabawia się symboliką motywu "nieumarłych", osadzając ją w przewrotnej grotesce na współczesną, konsumpcyjną rzeczywistość. W gruncie rzeczy jednak ani treść, ani kreska nie gwarantuje animacji znaczącego wyróżnienia z tłumu. Powiem więcej – tegoroczna edycja Ars Independent zafundowała nam przynajmniej z tuzin lepszych pod tym względem produkcji, a takie perełki jak [O], Pulsowanie, Ocean, czy O matko! zostały tym wyborem mocno poszkodowane. Ale to w końcu widzowie decydowali. Demokracja zatryumfowała. Ponownie.

I tak też upłynął nam z wolna czas na Ars Independent 2017. Było pięknie, radośnie, wzruszająco i przede wszystkim niezależnie. To było 6 dni prawdziwego filmowego i popkulturowego szaleństwa, po którym ciężko wrócić do normalnej rzeczywistości. Wiecie, codziennie po 3-4 filmy, tuzin animacji, kilkadziesiąt wideoklipów i parę neonowych wystaw. Innymi słowy geekowy Eden. Jednak stare porzekadło mówi, że podobno to co dobre, szybko się kończy. W takim razie powinniśmy zmodyfikować je trochę tak, abyśmy otrzymali: wszystko co dobre, szybko się kończy, ale po roku powraca. Bo Ars powróci i my razem z nim. Widzimy się więc za rok?