Ewangelia wg św. Aronofsky'ego

Data:
Ocena recenzenta: 9/10

Ulubieniec, złote dziecko Hollywood, producent oraz reżyser, który cieszy się bodaj największą swobodą twórczą w historii Fabryki Snów – tymi sloganami zwykło się mianować Darrena Aronofsky'ego. Czasem jednak powyższe określenia uzupełniane są o kilka dookreśleń, a wśród nich znajdziemy tak fikuśne pejoratywy jak demiurg, filmowy populista i ignorant. Nie każdy bowiem jest w stanie łyknąć i przetrawić interpretacyjne i ekspozycyjne nadużycia Requiem dla snu i Źródła, czy też ckliwość tego drugiego oraz Czarnego łabędzia. Eskapizm, bezpośredniość, chaotyczność, momentami pretensjonalność również rzucają nań cień jak Mickey Rourke w Zapaśniku długi i szeroki, ale jednocześnie tworzą pewną wspólną, ciągłą i zazębiającą się podstawę intelektualną jego filmów. Podstawę opartą rzecz jasna o swobodnie przyjmowane, konwertowane i przedstawiane motywy religijne. Te u Aronofsky'ego natomiast zawsze stanowiły oś wydarzeń, konstrukt wokół którego dobudowywane były pozostałe aspekty realizacyjne. Pracę u tegoż reżysera wyobrażam sobie mniej więcej tak, że wchodzi on rano w swoim charakterystycznym berecie na plan, rzuca przykładowe hasło "Adam i Ewa", dopisuje naprędce kilka stron w scenariuszu i kamera akcja. To oczywiście moja wyobraźnia, ale w jakiś tam sposób oddaje to, jak dalece zindywidualizowane i ekspresyjne są twory artysty. I używam tu słowa "artysta" w pełni świadomie, bo każdy z dwunastu Ewangelistów na takowe zasługiwał. A Aronofsky jest przecież trzynastym z nich.

Fakt ten udowadnia natomiast mother!. Uwierzcie mi bądź nie, ale gdyby rzeczywiście Aronofsky był tym Ewangelistą, to pozycja Biblii jako światowego bestsellera nie uległa by zachwianiu nawet w sytuacji całkowitej supremacji Islamu na całym globie. Nigdy bowiem kinematograficzne inspiracje religijne nie zabrnęły w tak bardzo niewygodne i abstrakcyjne rejony, a mówię to znając całkiem dobrze Świętą Górę Jodorowskiego czy Szymona pustelnika Bunuela. Pod względem ambicji najnowsze dzieło sygnowane marką reżysera pozostawia więc wszystkie jego dotychczasowe filmy daleko w tyle, ale czy coś z tej aspiracji na celuloid się przelało? Pytanie to w tym konkretnym przypadku zdaje się jednak bezzasadne. W pewnym momencie Aronofsky zatraca się w prezentowanej wizji całkowicie, obnażając swoje intencje i zamiary do nagości. Tak uwielbiana i praktykowana przez niego kompozycja "ciszy przed burzą", którą operował i operuje bez zarzutu, okazuje się w ostateczności służyć wyłącznie za pretekst do wydarzeń punktu kulminacyjnego. Struktura dzieła przypomina zatem tę znaną chociażby z Czarnego łabędzia, który nomen omen przebrzmiewa w mother! najdonioślej, lecz porównując oba filmy łatwo dojść do wniosku, że finałowy, łabędzi taniec Niny jest niczym w stosunku do tego, co oferuje nam mother!. I miejcie na uwadze fakt, że stwierdza to osoba, która filmowi z oscarową rolą Natalie Portman wystawiła ocenę 10/10.

Wszystko więc wskazuje na to, iż mother! jest w sumie przedłużeniem stylu reżysera, tylko nieco bardziej hołdującego zasadzie "więcej, mocniej, lepiej". I tak, cytowania Aronofsky'ego przez Aronofsky'ego zaobserwujemy tu jakby więcej (liczba tracking shotów i elementów foreshadowingu zakrawa o jakiś osobisty rekord twórcy), ale grzechem śmiertelnym byłoby pominięcie i w ogóle niedostrzeżenie inspiracji "z zewnątrz". O Biblii już niejako sobie wspomnieliśmy, choć warto dodać, że prócz czerpania z tego źródła samych motywów, Aronofsky nie tylko korzysta z bliźniaczo podobnych dialogów, ale też często wzbogaca je słowami żywcem wyjętymi ze Starego Testamentu. To posunięcie oczywiście raz jest bardziej, a raz mniej widoczne, lecz zawsze koresponduje z sytuacją obserwowaną na ekranie. Znacznie bardziej interesujące jest natomiast posługiwanie się dorobkiem inscenizacyjnym Romana Polańskiego oraz Wojciecha Jerzego Hasa. O zaciąganiu z tego pierwszego skutecznie poinformowały nas już materiały promocyjne mother!, a szczególnie plakaty, które tak naprawdę w skali 1:1 przeniosły do współczesności Dziecko Rosemary. Z psychologicznego thrillera Polańskiego Aronofsky bierze jednak jeszcze coś, a mianowicie metody kreowania i waloryzowania przestrzeni. Cała akcja filmu rozgrywa się bowiem na ograniczonej, zamkniętej powierzchni, która prócz cech stricte opisowych, ilustracyjnych, posiada również walor emocjonalny. I o ile u polskiego mistrza odzwierciedlała ona główną bohaterkę, tak u Aronofsky'ego przedstawia coś więcej, ale to już każdy sam będzie w stanie określić po seansie... Z Hasa (a przynajmniej taki jest mój wniosek) mother! zapożycza natomiast relatywizm czasu, wszelkie odkształcenia czaso-przestrzenne i romantyczne idee ich pojmowania. W pewnym momencie rzeczywiście poczułem, jakbym niechcący znalazł się w Sanatorium pod Klepsydrą, co rzecz jasna zadowoliło mnie zważywszy na respekt jakim darzę opus magnum Wojciecha Jerzego. Tylko czy takim samym respektem i z tych samych powodów można darzyć mother!?

Odpowiedź na to pytanie pozostawiam w geście każdego z was. Najnowszy film Aronofsky'ego należy wszakże do tego newralgicznego grona produkcji, które można albo pokochać albo znienawidzić. Żadnych stanów pośrednich. Osobiście znajduję się chyba jeszcze w zbyt dużym szoku, aby rzetelnie ocenić to, co zobaczyłem, ale myślę, że 9/10 i te kilka słów zachęcą was do wzięcia sal kinowych szturmem. Bo Aronofsky'emu się to należy. W końcu jest niedoszłym Ewangelistą.

Zwiastun:

super film uwielbiam tę tematyke

Dodaj komentarz