Przez formę do serca

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Ciężko określić, a co za tym idzie - ocenić, czym w zasadzie jest Vox Lux i w której konwencji wyraża się jego najgłębsza istota. Z jednej strony moglibyśmy spojrzeć na film Brady'ego Corbeta jako na quasirealistyczny obraz wielkiego przemysłu muzycznego, lecz wówczas ubolewalibyśmy nad powierzchownością przedstawienia procesów biznesowo-marketingowych. Z drugiej kusząca jest propozycja ujrzenia w Vox Lux analizy destrukcyjnego wpływu sławy i społeczeństwa na jednostkę, ale wtedy problematyczna zdaje się 4-aktowa kompozycja produkcji i przypisanie każdemu z aktów osobnej funkcji narracyjnej. Z jeszcze innej możliwa jest również interpretacja Vox Lux poprzez filtr indywidualnej tragedii, choć to mocno naciągane twierdzenie zważywszy na fabularną wybiórczość reżysera. Z prawdopodobnie ostatniej dostrzeglana jest wyraźna, ostra i momentami niemal eseistyczna krytyka wszystkich instytucji amerykańskiej tożsamości, ale biorąc pod uwagę jej przejrzystość i wtórność trudno zdobyć się na szczególne jej uznanie. W kontekście filmu Corbeta za każdym "za" idzie więc argument "przeciw", dając widzom równie wiele powodów do zachwytu, jak i do drażniącej konsternacji.

Stosując wyraźnie modernistyczną, choć z pewnością wybrakowaną pod względem erudycji, poetykę, Corbet uniemożliwia klarowną interpretację struktury swojego filmu. Wspomniana 4-aktowa kompozycja dyktuje odpowiednie tempo produkcji, sugerując epizodyczność przedstawianych wydarzeń, co natomiast sprzyja ujednoliceniu i skoncentrowaniu narracji wokół szczególnie interesujących reżysera wątków. Wobec takiego zabiegu każdy kolejny "rozdział" hisotrii przedstawionej w Vox Lux uchodzi za uzupełnienie poprzedniego, a każdy poprzedzający za proroczy względem po nim następującego. To zachowanie tak zwanego porządku logiki przyczynowo-skutkowej wychodzi Corbetowi na plus, pozwalając mu płynąć z nurtem własnych obserwacji i dokonywać wyraźnych konstatacji. Problemem jest jednak fakt, że za ów porządkiem kompozycyjnym (formalnym) nie zawsze idzie tu jasność wywodu (treść) - w pewnych momentach Corbet zdaje się fetyszyzować samą formę filmu, tracąc przy tym atut dosłowności, a nawet słowności w ogóle. Wówczas ratuje się on odwołaniem do narracji z offu, która jest tyleż atrakcyjna (głównie ze względu na głos Willema Dafoe) co niekoherentna i przmyślana wyłącznie jako narzędzie pomocnicze. Gdy zazwyczaj jest ona jeszcze wzmagana poprzez wmontowane w film fragmenty nagrań archiwalnych, stanowiących coś w rodzaju "kartek z pamiętnika świata", strukturalny chaos oraz nieczytelność stają się w zasadzie voxluxową normą. Prócz antycznej kompozycji i dramatycznej narracji dochodzą tu bowiem elementy kina reportażowego, co w sumie tworzy prawdziwy, formalistyczny dynamit. A Corbet zamiast opóźniać jego odpalenie, to dodatkowo je przyspiesza.

W tym wszystkim jest jednak pewien urok. Corbet nie bał się postawić własnego, chwiejnego, ale z pewnością odważnego kroku pelnej indywidualizacji myśli filmowej. W tej nie jest on oczywiście w pełni suwerenny, bo estetyczne podwaliny pod Vox Lux wyłożyli Darren Aronofsky z Czarnym łabędziem, Kenneth Anger z Scorpio Rising oraz Jonathan Demme z Milczeniem owiec. Każdy z tych twórców miał swój udział w konstruowaniu znaczeń Vox Lux w stopniu przynajmniej znaczącym. Z Aronofsky'ego czerpie Corbet atmosferę zaszczucia i przytłoczenia, co zaznaczają wszędobylskie tracking shoty z kamerą obciążającą karki bohaterów. Od Angera zapożyczył ikonografię amerykańskiego hedonizmu, wybrzmiewającą chyba najdonioślej w scenie na plaży, gdy operator nie wstydzi się ukazać w pełnej krasie satyny kurtki córki głównej bohaterki. Z Milczenia owiec importu dokonano zaś na poziomie klucza, w jakim utrzymane są zdjęcia filmu, mające w sobie coś z niezdrowej, tajemniczej fascynacji niepoznanym. Mając do dyspozycji tak bogatą paletę nawiązań, nie staje się Corbet jednak jej niewolnikiem - każdym z zapożyczeń operuje ze smakiem, uwznioślając znaczenie swojego filmu, ale też rozcieńczając je w niedopowiedzianych wieloznacznościach. Z jednej strony ich obecność każe nam więc przed Vox Lux chylić czoła, ale z drugiej zmusza do zastanowienia się nad ich relewantnością. Odpowiedzi jednak nie udziela nigdy. 

Bezdyskusyjna jest natomiast kwestia kontroli, lub raczej jej braku, nad postępującymi na ekranie wydarzeniami. Podczas gdy Preludium stanowi jeden z najbardziej udanych openingów w historii kina, tak z każdym kolejnym aktem przekonujemy się, że Corbet nie opanował bestii, którą sam postanowił rozbudzić. Taka degradacja napięcia postępuje aż do nieszczęsnego finału, który choć dobrze nakręcony, jest bodajże najlepszym przykładem na to, jak pozbawić film wszelkiego wdzięku. Mimo zatem tego, że w samej swej znaczeniowości Vox Lux zachowuje wspomnianą przyczynowo-skutkowość, tak jakość jej procesowości różni się w zależności od etapu w historii. Corbet zaczął z wysokiego C i stopniowo słabł, ale zamiast przegrać z dumą na punkty, dał się znokautować w ostatniej rundzie. 

Nie będzie zatem większym nadużyciem stwierdzenie, że ambicja ponownie przerosła możliwości twórcy. Vox Lux jest co prawda intrygującym eksperymentem formalnym, ale osiągniętym jakby przypadkowo i raczej w wyniku nieodpowiedzialnych mieszanin aniżeli przemyślanych kompozycji. Stanowi to rzecz jasna pewną świeżość w kinie głównego nurtu, ale zważywszy na roszczenia artystyczne podlega regułom filmu artystycznego. A te są jednak nieco bardziej rygorystyczne. 

Zwiastun: