65. Berlinale - klub niewidzialnych księży

Data:

El Club/Klub - Pablo Larraín, konkurs
Ocena: 7/10

Najnowszy film reżysera znakomitego Nie rozgrywa się w chilijskim domu pokuty stworzonym przez Kościół dla księży, którzy popełnili rozmaite zakazane czyny, także natury kryminalnej. Nie wolno im już sprawować posługi, żyją jednak we względnym spokoju, chronieni przed cywilnymi sądami, pod opieką zakonnicy Móniki. Wszystko zmienia się wraz z pojawieniem się nowego pensjonariusza, za którym do miasteczka przybywa mężczyzna o wyglądzie wagabundy, publicznie i natarczywie rzucający na księdza straszne oskarżenia. Prześladowany popełnia samobójstwo. Wkrótce w domu pojawi się wysłannik Watykanu, mający wyjaśnić okoliczności zajścia - tajemniczy ojciec Garcia.

Klub obraca się wokół trudnych zagadnień - sprawiedliwości, poczucia grzechu, bezkarności, pokuty - dorzucając sobie jeszcze drastyczny wątek seksualnego molestowania dzieci. Jakimś sposobem Larraín potrafi poradzić sobie z tymi tematami w sposób, który nie rujnuje psychicznie widza, choć skłania go do refleksji. Opowieść jest nasycona przewrotnym, czarnym humorem i obdarzona wyrazistą puentą. Doskonale spisuje się także obsada. Dobre kino z Ameryki Południowej z zacięciem demaskatorskim, które w chilijskich realiach łacno można potraktować jako polityczną metaforę.

As we were dreaming - Andreas Dresen, konkurs
Ocena 7/10

Dynamiczna opowieść o dojrzewaniu piątki chłopaków w dobie politycznego przewrotu w Niemczech z miejsca przywodzi mi na myśl Something in the Air Oliviera Assayasa. Oba filmy pulsują młodzieńczą energią i niepohamowanym apetytem na życie, choć okoliczności przyrody są, rzecz jasna, zupełnie inne - zamiast kwiatów we włosach upadek Muru Berlińskiego i zjednoczenie Niemiec. Młodość chłopaków z Lipska jest też mroczniejsza, bardziej anarchiczna, naznaczona przemocą, konfliktami z prawem i tragedią. Zamiast brzdąkania na sitarach towarzyszy jej techno, zamiast politycznych rozważań - brzęk butelek z piwem. Ta wyrazistość, i subtelnie elegijny ton, zbliża As We Were Dreaming do punkowego Ya Igora Wołoszyna, choć film Dresena to dzieło nieporównanie mniej ekstrawaganckie.

As We Were Dreaming to film niemiecki, ale mam wrażenie, że to jeden z tych przypadków, w których to nie dodatkowe punkty za pochodzenie zadecydowały o umieszczeniu go w konkursie. Dresen sympatyzuje ze swoimi dzikimi bohaterami i nie boi się pokazać ich zarówno w lepszych, jak i gorszych chwilach. Udatnie oddaje też ducha czasu - klimat bezkrólewia, gdy stary porządek zdążył się już zawalić, ale jeszcze nie ukonstytuował się nowy. Jego film jest intensywny, rozwichrzony i poruszający, zawieszony gdzieś między idyllą dzieciństwa a pełną rozczarowań dorosłością. Nic w tym oczywiście nowego i nic odkrywczego, ale jednak cieszy.

Body/Ciało - Małgorzata Szumowska, konkurs
Ocena 5/10

Prokurator-niedowiarek, jego córka-bulimiczka, jego zmarła żona i terapeutka w zakładzie psychiatrycznym, która jest przy okazji medium. Znając charakterystyczne cechy bohaterów, można ulepić sobie fabułę Ciała od ręki, może z wyjątkiem zakończenia, które mogłoby być urocze, gdyby nie było takie od czapy. Ponieważ prokurator i medium spotykają się gdzieś na początku, widzowi pozostaje tylko czekać przez resztę filmu, aż on wreszcie porzuci swój sceptycyzm - czujemy bowiem w swoim ciele astralnym, że to właśnie musi się wydarzyć. Fabularnie jest to zatem trochę nuda. Jakie to szczęście, że Szumowska postanowiła umaić Ciało za pomocą wnikliwych obserwacji krajowych obyczajów (takich ja oblewanie się z kubłów na Lany Poniedziałek) i bolączek (ohydna postać ordynatora szpitala psychiatrycznego). Potrafi też figlarnie mrugnąć okiem do czytelników gazet brukowych (jedna ze spraw prowadzonych przez prokuratora do złudzenia przypomina morderstwo Zdzisława Beksińskiego). W rezultacie podczas pokazu prasowego można było bez problemu w ciemności zlokalizować Polaków - to ci, którzy chichotali z lokalnych żarcików. Reszta publiczności mogła pocieszyć się Gajosem i Ostaszewską.

Mam niestety wrażenie, że od czasu W imię... nie dokonał się u Szumowskiej żaden specjalny progres w zakresie umiejętności zbudowania spójnego przekazu. Wciąż wrzuca do jednego worka wiele tematów, licząc najprawdopodobniej na to, że kiedy się je zmiesza, wyjdzie z tego jakaś nowa jakość. Mógłby to być film o cielesności, o wierze, o zaleczaniu ran po utracie bliskich, a nawet - czemu nie - o życiu pozagrobowym. Ale nie jest. No cóż, może następnym razem, i oby także na Berlinale.