Batman v Superman

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

Kinowy pojedynek Batmana i Supermana - dwóch najbardziej znanych herosów ze stajni DC - od dawna wisiał w powietrzu. Wątek ten pojawił się np. w kultowym "Powrocie Mrocznego Rycerza", a także w "Czerwonym synu" - alternatywnej opowieści o Człowieku ze Stali. Przeniesienie go na ekran było kwestią czasu, tupetu i, po trosze, znalezieniu właściwej motywacji. Dlaczego Batman miałby atakować szlachetnego kosmitę, który w dodatku potrafiłby jedną ręką zawiązać mu kręgosłup na kokardę? No właśnie...

Bruce Wayne pierwszy raz widzi Supermana z daleka, gdy ten usiłuje obronić Ziemię przed potężnym kryptońskim generałem. Miotając się wśród ruin, obserwując pojedynek bogów, Batman odczuwa bezsilność. Znów jest słabeuszem, świadkującym tragedii, jak wówczas gdy w ciemnym zaułku patrzył na śmierć rodziców. Wyegzorcyzmował to uczucie, stając się zamaskowanym bohaterem. Teraz, za sprawą superherosa w czerwonej pelerynie, bezradność powraca z upokarzającą intensywnością. Wayne powie później, że Supermana trzeba zniszczyć, bo jest zbyt potężny. To jednak będzie już tylko racjonalizacja dla wściekłości narodzonej w gruzach Metropolis.

Sam zainteresowany, a właściwie jego alter ego, dziennikarz Clark Kent, o istnieniu Batmana dowiaduje się dużo później. Wychowany na małomiasteczkowego dobrego chłopaka, dość szybko nabiera obrzydzenia do stosowanych przez niego, brutalnych metod. Podczas pierwszego spotkania w cztery oczy w aroganckim stylu każe mu odwiesić pelerynę na kołek. Niestety, ten pierwszy i jedyny pokaz buty nie mógł trafić pod gorszy adres - Batman utwierdza się w przekonaniu, że Człowiek ze Stali faktycznie jest zagrożeniem. Po 20 latach walki z przestępczością przemoc stała się drugą naturą Wayne'a i zna on już tylko jeden rodzaj obrony - przez atak.

Być może jednak skończyłoby się jedynie na wzajemnej niechęci, gdyby nie Lex Luthor, który w interpretacji Snydera jest pokancerowanym psychicznie młodzieniaszkiem odczuwającym silną potrzebę unicestwienia jakiejś postaci ojcowskiej (dziękujemy Ci, Davidzie S. Goyer, za ten freudowski akcent). Siłą rzeczy fiksuje swój geniusz, majątek i R&D; na potężnej quasi-boskiej osobie Supermana. To właśnie jego ludzie odkrywają kryptonit - minerał neutralizujący niezwykłą moc Kal-Ela - dzięki któremu plan unicestwienia herosa nabiera realnych kształtów.

Nie są to może motywacje, które sprawdziłyby się w irańskim kinie drogi, ale na porządną trykociarską rozwalankę wystarczyłoby w zupełności. Niestety zbyt wiele rzeczy poszło nie tak, poczynając od obsadzenia w rolach tytułowych dwóch kawałków drewna, poprzez naprawdę słabe dialogi, skończywszy na bałaganiarskim i niesamowicie bombastycznym scenariuszu. Filmowi brakuje lekkości, z drugiej zaś strony nie potrafi on utrzymać podniosłego nastroju stosownego dla pojedynku tytanów i obsuwa się niekiedy w śmieszność. O braku logiki w zasadzie nie ma co pisać. Jest on po prostu warunkiem koniecznym, aby w scenach akcji było cokolwiek do roboty dla Batmana, bo przecież Superman dlatego właśnie jest super, że potrafi skutecznie pozamiatać samodzielnie.

Nie znaczy to oczywiście, że nie da się tu znaleźć zalet - rozwałkowanie "Batman v Superman" na płasko byłoby dla Snydera jednak trochę krzywdzące. Duet Batmana i Alfreda nabiera tu nowych, ciekawych barw. Słynny lokaj nie tylko ma arystokratyczne rysy Jeremiego Ironsa (naprawdę trudno uwierzyć, że ktoś taki otwiera gościom drzwi), ale też jest pierwszym mechanikiem Mrocznego Rycerza i ceni bardziej praktyczny ubiór zamiast noszonych przez Michaela Caine, nieskazitelnie eleganckich ciuchów. Innymi słowy - Alfred jest niesłychanie cool, w czym z powodzeniem zastępuje biednego Afflecka. Dobrze to czy nie, dla mnie podnosi wartość filmu o jakieś pół gwiazdki. Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy - prawie każdy jest w tym filmie bardziej cool od facetów w pelerynach. W szczególności dotyczy to Wonder Woman, która w pełnym rynsztunku pojawia się późno, ale za to z miejsca kradnie pompatyczną, długą scenę akcji. Chcę jej więcej w "Lidze Sprawiedliwości". Nie mam zarzutów również do zdjęć, muzykę zaś dość skutecznie wzbogaca twórczy wkład Junkie XL (ktoś zanotował jego nazwisko po "Mad Maksie").

Najbardziej kontrowersyjną postacią w tej Snyderowskiej fantazji jest zapewne Lex Luthor - komiksowy arcywróg Supermana, który miłośnikom przygód Człowieka ze Stali kojarzy się z postawnym, eleganckim, łysym dżentelmenem. Obsadzony w tej roli szczuplutki Jesse Eisenberg przeczy wszelkim oczekiwaniom - to neurotyk obdarzony pokaźną czupryną, drżącym głosem i kontrowersyjnym gustem do ciuchów. U twardych fanów Supermana wywołał zapewne ryk odrazy, ale jeśli chodzi o mnie - kupuję go bez zastrzeżeń. Jest wspaniałym, przerysowanym komiksowym łotrem, nieszczęśliwym, błyskotliwym człowiekiem balansującym na granicy kompletnego szaleństwa. Gdyby ktoś kiedyś dosypał Markowi Zuckerbergowi LSD do jego dietetycznej coli, otrzymalibyśmy zapewne Luthora w realu, więc, drodzy użytkownicy Facebooka, miejcie się na baczności.

Nie jestem szczególnym fanem kinowego uniwersum DC w tej gromkopierdnej postaci - brakuje jej uroku i jest ciężka jak kawał ołowiu. Nawet jak na blockbuster pozostawia wiele do życzenia. Cóż jednak ma robić fan Batmana, gdy Nolana już nie stało. Iść do kina dla obsady drugoplanowej i liczyć na lepsze czasy.

Zwiastun: