Czerwony balonik

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Gdyby Stephen King gromadził adaptacje swoich książek na płytach, miałby ich już zapewne całą szafę. Większość z nich ledwo nadaje się do oglądania, niektóre są naprawdę porządne, część cieszy się statusem filmów kultowych a jedna z nich jest arcydziełem. To jest zbyt wierną adaptacją, by móc aspirować do ponadczasowej jakości Lśnienia Kubricka. Czas pokaże, czy zostanie klasykiem gatunku, czy atrakcją jednego sezonu. Osobiście obstawiam to drugie.

Mamy lata osiemdziesiąte w amerykańskim małym miasteczku i rozpoczynają się wakacje. Wszyscy wiemy, że oznacza to inwazję dzieciaków pedałujących środkiem jezdni na obdrapanych rowerach i szwendających się po miejskich nieużytkach w poszukiwaniu kłopotów. Bohaterowie Tego, paczka kumpli nazywających siebie Frajerami, nie są wyjątkiem. Czego nie wyjeżdżą na rowerach (tylko jeden z nich go posiada), nadrobią szwendaniem, a już szczególnie kłopotami. W okolicy zamieszkuje bowiem złowroga istota, manifestująca się w postaci upiornego klauna, która lubi czerwone baloniki i jada dzieci. A gdyby ona nie okazała się wystarczająco niebezpieczna, zawsze pozostają jeszcze lokalni młodociani brutale lub po prostu rodzice. Jak widać, nawet gdyby miasteczko Derry nie spoczywało w uścisku diabolicznej siły, i tak byłoby tu sporo materiału na film.

Znakiem firmowym tej adaptacji jest wyraźny kontrast między lepką ciemnością kanałów, w których czai się groza, a rozświetlonymi słońcem, letnimi plenerami. Bohaterowie są odzierani z dzieciństwa, konfrontowani ze swymi najgorszymi koszmarami, stawiani w obliczu śmierci, ale... To przecież wakacje. Znajdzie się więc czas i na przyjaźń, nowe znajomości, sprośne żarty. Najlepsze w Tym są właśnie te chwile, gdy młoda obsada ma czas popisać się talentem dramatycznym, by zbudować urokliwe, ciepłe relacje między swoimi postaciami. Problem zaczyna się wtedy, gdy film próbuje być straszny.

Zródłem kłopotów jest przede wszystkim sama powieść. Zabierając się do pisania którejś ze swoich małomiasteczkowych epopei (typu "Sklepik z marzeniami", "Stukostrachy" czy właśnie "To") King odpuszcza chyba wszelkie hamulce. Oprócz samego morderczego klauna, lubiącego używać nazwiska Pennywise, To zawiera także indiańskie rytuały, molestowanie dzieci, seks między nieletnimi (także homoseksualny), hobbystyczne mordy na zwierzętach i bogatą galerię zwyroli. King pofolgował sobie zbytnio także w innej kwestii. Autor "Misery", kiedy chce, potrafi tworzyć naprawdę przejmującą literaturę (komu pękło serce podczas czytania 'Smętarza dla zwierzaków"? ręka w górę!). Bywa jednak, że zamiast poważnie zaangażować nas w dramat przeżywany przez swojego bohatera, stosuje festyniarskie chwyty w rodzaju machania przegniłymi trupami. Siłą rzeczy osoba, która bierze się za adaptację takiej powieści, musi mieć mocne nerwy i ostre nożyczki.

Początkowo tym herosem kina miał być Cary Fukunaga - reżyser świetnego pierwszego sezonu Detektywa. Jego plany był dość śmiałe - Fukunaga nie był bowiem zainteresowany realizacją konwencjonalnego horroru - i uwzględniały sporą liczbę przeróbek fabularnych. Ostatecznie studio, chyba nieco przerażone jego konktrowersyjnymi pomysłami, zrezygnowało ze współpracy. Adaptację oddano w ręce Andresa Muschiettiego, którego fani kina grozy pamiętają jako autora Mamy. Argentyńczyk darzy amerykańskiego mistrza horroru zrozumiałą rewerencją, pod jego kierunkiem film wykonał więc wyraźny zwrot w stronę powieści. Nawet on nie był tak szalony, by przenieść ją na ekran strona po stronie, ale i tak zbyt często daje się tu wyczuć brak zdrowego dystansu do książki, która nigdy przecież nie była szczytowym osiągnięciem Kinga.

Nie można co prawda powiedzieć, by reżyser nie wniósł do tego filmu kompletnie nic dobrego. To ma bardzo dobrze zrealizowaną scenę otwierającą, co pozwala mu od razu "kupić" widzów. Muschietti dokonał też dobrego wyboru jeśli chodzi o aktora wcielającego się w tytułowego potwora. Bill Skarsgård wygląda niepokojąco i bez barwnego makijażu. W rzadkich chwilach, gdy postać Pennywise'a należy całkowicie do niego, bez wtrętów CGI, udaje mu się stworzyć wrażenie, że falbaniaste ubranie i szerokie uśmiechy to przykrywka, pod którą kryje się coś nieludzkiego. O małych aktorach już pisałam - reżyser ma do nich najwyraźniej dobre podejście, bo i w jego poprzednim filmie kreacje dziecięce były na dobrym poziomie.

Gdyby nie specyficzna sława, jaką cieszy się książka i mini-serial z Timem Currym z 1990 roku, film Muschiettiego zostałby pewnie dość szybko zapomniany, trudno bowiem powiedzieć, by był bardzo dobry. Jednak dla wielu osób z mojego pokolenia spotkanie z klaunem zamieszkującym kanały Derry było jedną z pierwszych traum dzieciństwa. Takie wrażenia zacierają się trudno i nawet po latach posiadają specyficzną, hipnotyzującą moc. Na dobre i na złe.

Zwiastun: