Labirynt

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Wiadomo nie od dziś, że Hollywood przypomina wielką czarną dziurę, która zamiast obiektów obdarzonych masą wciąga filmowców obdarzonych talentem. Twórcy ci, jeśli mają szczęście, otrzymają projekt na miarę ich zainteresowań i włożą weń swój artystyczny zapał, którego nie zdążyli jeszcze złamać wszędobylscy i wszechmocni producenci. Jeśli coś mnie zatem dziwi w przypadku Denisa Villeneuve, reżysera "Pogorzeliska", to nie to, że zrobił film gatunkowy z gwiazdami w głównych rolach. Jedynie to, jak łatwo i szybko dostosował się do miejscowych standardów, tworząc kino, które byłoby może ostre, gdyby nie mitygowało go formalne uładzenie, promocja Wartości i dbałość o wrażliwe żołądki. Ale i taki, przyznajmy to mimo wszystko, na który warto wybrać się do kina.

"Labirynt" to historia porwania dwojga dziewczynek, osadzona w scenerii niebogatej, ale raczej porządnej, amerykańskiej społeczności. Głównym podejrzanym jest jeżdżący obskurnym kamperem, umysłowo upośledzony mężczyzna z sąsiedztwa. Dowodów jednak nie ma, toteż policja, w postaci przystojnego detektywa (świetny Jake Gyllenhaal), ma związane ręce i musi zwrócić mu wolność. Ten nie cieszy się nią jednak długo. Zdesperowany ojciec jednej z dziewczynek decyduje się uprowadzić go i wydobyć z niego miejsce pobytu dzieci wszelkimi dostępnymi metodami.

Oczywiście jest to film o facetach, bo w hollywoodzkim uniwersum tylko oni nadają się do tego, by nadać bieg fabule. Kobiety, powiadomione o porwaniu ich dzieci, pogrążają się w psychotropowej śpiączce lub zaczynają tępo wgapiać się w nie pozmywane naczynia. O dziewczynkach nie ma zaś sensu pisać, zostały bowiem potraktowane całkowicie pretekstowo. Po okazaniu standardowej dziecinnej słodyczy natychmiast znikają z ekranu. Przyjmijmy więc dla wygody: "postaci" = "mężczyźni".

Wracając do naszych baranów: zarys fabuły brzmi trochę jak scenariusz filmu exploitation, jednak Villeneuve jest typem reżysera, który pozornie się szanuje i nie pokazuje na ekranie nagiej przemocy rodem z "7 Days". Nie, ten film ma ambicje, by opowiedzieć o upadku wartości - tradycyjnego modelu rodziny i ojcostwa, a także samowystarczalności graniczącej niekiedy z paranoją. Hugh Jackman, czyli filmowy ojciec-porywacz, to klastyczny typ patriarchalny, czujący się w obowiązku zapewnić rodzinie nie tylko bezpieczeństwo materialne, ale nawet przetrwanie w przypadku zombie apokalipsy (jego piwnica pełna jest zapasów). Uprowadzenie i tortury, będące w jego przekonaniu kolejnym aktem ochrony, są tak naprawdę irracjonalną zemstą, wyrazem zranionej dumy i bezradności. I jeśli ten film faktycznie nadaje się na metaforę Ameryki jako kraju, który po zamachach 11 września stracił nie tylko obywateli, ale też przekonanie o własnej niezniszczalności, to właśnie dzięki tym scenom. Scenom, w którym ceną za cios w miłość własną i za traumę utraty bliskiej osoby, jest cudza wolność i krew.

Wspomniany wyżej pozorny szacunek do siebie szybko jednak objawia swoją efemeryczność: katowanie upośledzonego zostaje biegusiem usprawiedliwione. Wypadałoby teraz wyłączyć klucz post-zamachowy, jednak metafora, raz uruchomiona, rozwija się dalej sama. Nie ma litości dla tych, którzy naruszają nasz porządek i podnoszą rękę na nasze wartości. Dla ratowania naszych dzieci opłaca się naruszyć prawo, konwencje, umowy i konwenanse. Właściwie to chyba wolałabym trochę nagiej, pozbawionej hipokryzji przemocy, dziękuję bardzo.

Oczywiście można nie wchodzić na tak grząski grunt. Villeneuve zaprasza nas, by pobrodzić raczej w przybrzeżnych płyciznach, podrzucając wskazówkę w postaci oryginalnego tytułu, "Prisoners". W istocie każdy jest tu więźniem, choć tylko jedna postać (="jeden mężczyzna", jak pamiętacie) jest nim w sensie dosłownym. Pozostali, mniej lub bardziej psychicznie pokancerowani, zmagają się z pułapkami duszy - rozpaczą (Jackman), trudną przeszłością (detektyw Gyllenhaal), psychozą, alkoholizmem, traumą, słabością.* Nikt nie jest tu rycerzem w jasnej zbroi, choć wielu naprawdę się stara. To świat ludzi popełniających błędy, za które płacą niewinni.

Jak do tej pory zrobiłam sporo, by Wam ten film obrzydzić. Musicie jednak wziąć pod uwagę, że większość z tych zarzutów pochodzi z głowy jeszcze jednego więźnia - blogera, który uprawiając swoje graffiti ze znakami przestankowymi, musi udowadniać, że widzi Warstwy. Widzenie Warstw jest tym, co odróżnia zwykłego widza od ą i ę blogera-o-kinie. Dajmy sobie jednak z tym trochę spokoju. Póki siedzi się przed ekranem, oglądając nastrojowe zdjęcia autorstwa Rogera Deakinsa, póki brzmi muzyka (najgorszy, bo pełzający, rodzaj kinowego emocjonalnego terroru) i rozwija się śledztwo pełne ślepych zaułków i fałszywych tropów, "Labirynt" jest rasowym, solidnym thrillerem. Bez trudu można wytrwać na nim 2.5 godziny, a do tego wychodząc zapisuje się notkę w komórce, by podczas wyścigu o Oscary postawić jakieś pieniądze na Gyllenhaala. Villeneuve nie ma talentu Finchera (żeby móc napisać do zdanie, dla pewności przypomniałam sobie "Zodiaka", doceńcie), ale umie budować suspens, a scena na zakończenie urzeka lekkością, zapewniając dobry humor po wyjściu z kina. Więc tak, warto zgubić się w tym "Labiryncie". Byle nie myśleć za dużo, jak już się z niego wyjdzie.

* uwielbiam scenę, w której Jackman terroryzuje czarnoskórego ojca drugiej porwanej dziewczynki, by pomógł mu w torturach. Jest bezpretensjonalnie rasistowska. Calvin Candy zagwizdałby z uznaniem.

Zwiastun:

Ciekawe, czy film choć w połowie tak dobry jak recenzja :)

O, komplement :) Dziękuję.

@Esme @yo @nevamarja
Ciekawa dyskusja, żałuję, że dopiero teraz obejrzałem film. Trochę poniewczasie dorzucę swoje 3 grosze, ale w innej kwestii. Jakkolwiek świetnie się to oglądało, to jednak po zastanowieniu mam wątpliwości, czy to aż takie dobre kino gatunkowe, bo w wielu sprawach wydaje się co najmniej niechlujne.

PONIŻEJ RZECZ JASNA SPOILERY

1. Konstrukcja postaci. Esme zżyma się na role kobiet, ale chciałbym zauważyć, że Villeneuve konsekwentnie nie wykorzystuje swoich postaci, czego kolejnym przykładem jest postać syna. Zaczyna on film i zważywszy na to, co mówi mu w otwarciu ojciec, powinien odegrać w nim istotną rolę, ale potem ginie, właściwie mogłoby go nie być.

2. Scena z księdzem. Podsumujmy: psychopatyczny i bez wątpienia sprawny morderca, który wypowiedział wojnę Bogu, przychodzi do księdza, żeby się... wyspowiadać? nonsens (przecież nie okazał skruchy), no to powiedzmy, pochwalić. Ale jakim cudem ksiądz go obezwładnił? I dlaczego akurat ksiądz-pedofil?

3. Tyle o tym labiryncie było mowy, i że żeby się uratować trzeba pokonać labirynt, a potem co z nim? Okazał się być tylko wisiorkiem? Chyba nie ze względu na wisiorek dwie byłe ofiary były opętane myślą o labiryncie? Rozumiem, że labirynt gdzieś tam pod ziemią był, tylko go nie pokazano? ;)

4. Dość kuriozalna była scena z wężami w walizkach. Że co, gość codziennie otwierał te walizki, karmił kilkadziesiąt węży, a potem je znowu upychał i zamykał w walizkach?

5. Po co morderczyni kazała pić Doverowi tę ciecz, skoro go ani nie uśpiła ani nic? Było w tej scenie wyraźne nawiązanie do "Zniknięcia" - uśpienie bohatera i umieszczenie go żywcem pod ziemią - tyle że on właśnie nie usnął...

6. Zakończenie, ech. Nie wiem, czy to była zamierzona ironia reżysera, ale wychodzi na to, że sprawczyni się właściwie sama wydała. Przecież Loki nijak nie wpadł na jej trop, po prostu przyszedł powiedzieć, że znaleziono Alexa i przypadkiem ją nakrył.

UWAGA! SPOILERY!

Nie, żeby jakieś straszne, ale jednak SPOILERY!!!

3. Naprawdę powinni byli pokazać, że pod ziemią? Przecież to oczywiste. Co i rusz czepiamy się twórców, że pokazują nam oczywistości. Teraz będziemy się ich czepiać o to, że nie pokazują?;D

4. Dorosłe węże karmi się co 2-4 tygodni (zależy od wielkości, gatunku, płci węża itd.).

Bardziej chodziło mi o to, że ten labirynt nie odegrał żadnej roli w filmie, więc właściwie nie wiadomo po co był (tak, wiem, po to, żeby rozpoznać go na szyi na zdjęciu, ale to można było dużo prościej rozegrać).

Przypominam, że tytuł tego filmu to "Prisoners". Na labiryncie zafiksował się dystrybutor. :) Oczywiście, że można to było rozegrać bez wisiorka, a nawet bez labiryntu, ale Villeneuve wolał z.

SPOJLERY oczywiście

Nie no, motyw labiryntu jest jakoś tam ważny, wisiorek to przecież nie jedyny taki element związany ze sprawcami. Ofiary dostawały do rozwiązywania łamigłówki z obietnicą, że kiedy je skończą, wrócą do domu. Dla mnie to jest symbol zagubienia, bezpośrednio związany z zachwianiem przyjętego porządku świata. I wg mnie naznaczenie sprawców zbrodni emblematem labiryntu dodatkowo podkreśla metafizyczne podteksty związane z tymi postaciami. Ale to ja. @yo się np nie zgadza z taką podniosłą interpretacją i przypisuje "Prisonersom" raczej podłoże publicystyczne.

Dla mnie scena z synem była przede wszystkim po to, żeby pokazać, jakim człowiekiem jest Dover, więc odsunięcie syna na boczny tor jakoś mnie nie dziwi.

Ciecz była przewidziana na dzieci i miała chyba jakiś psychotropowy skład, raczej oszałamiający niż usypiający. W każdym razie tak mi wychodzi z opowieści dot. poprzedniej ofiary, która, znarkotyzowana, zdołała jednak uciec.

Zakończenie jakoś mi pasuje do filmu o błądzeniu, nic na to nie poradzę. :) Kuriozalny zbieg okoliczności z księdzem-pedofilem jest faktycznie kuriozalny, ale filmu mi nie zepsuł.

Dodaj komentarz