Live aus Berlin vol. 1: Gangsterzy, kowboje i łabędzie

Data:
Teoretycznie dziś tylko uroczyste otwarcie Berlinale. A na nim, oprócz pięknych sukni i gołych ramion wystawionych na chłód wieczoru i błyski fleszy, "Prawdziwe męstwo" braci Coen. W praktyce udało mi się dziś zobaczyć trzy filmy, a każdy z nich zupełnie inny.


Viva Riva!




Zmysłowe kino gangsterskie prosto z Czarnego Lądu, wzbogacone pieniędzmi z Belgii i Francji. Tytułowy Riva to typ sympatycznego łotra żyjącego na krawędzi, który przywłaszcza sobie duży ładunek benzyny, należący do angolańskiego mafijnego bossa. Wyjeżdża z nim do Kinszasy, gdzie zamierza go zyskownie sprzedać - i zakochuje się w smukłej dziewczynie miejscowego baszy zwanego Azorem. Ma więc na karku dwa komplety prześladowców, serce w depozycie u pięknej Nory i zadołowany u kumpla gorący (bo bardzo w Kinszasie deficytowy) towar. Trudno nie zadać sobie pytania, czy i jakim cudem wyjdzie z tego żywy.

Ogromną zaletą "Viva Riva!", która chyba zdecydowała o wyświetlaniu tego filmu na Berlinale, jest autentyczność scenerii. Jest to kino gatunkowe, a zatem w pewnym stopniu przykrojone do obowiązującej konwencji. Ma jednak bardzo miejscowy charakter, podobnie jak mafijna saga Kitano o yakuzie - "Outrage". Tu także mamy walkę o władzę i pieniądze, wszechobecną korupcję, brutalność i mniej lub bardziej sprzedajny seks. Ale wszystko to ma specyficznie afrykański smak, dla którego warto przecierpieć to i owo. Przecierpieć - bo "Viva Riva!", oprócz wymienionej ogromnej zalety, ma również ogromną wadę, mianowicie bardzo niezdarny scenariusz. Historia mieszająca brutalny moralitet o toksycznym pieniądzu, dramat rodzinny i komedię (pragmatyczny ksiądz, który chce zakupić lewą benzynę) lub wręcz groteskę (gangster z Angoli mógłby zostać żywcem wycięty z kart komiksu), to dla Munga jeszcze zbyt wysokie progi. O ile reżyserowanie jakoś tam ogarnia, o tyle pisanie scenariusza powinien jednak powierzyć komuś, kto to umie, jeśli nie chce narazić się na niedowierzające chichoty także w swoim drugim filmie.

Skonfudowane 5 lub 6/10.

True Grit




Co umieją bracia Coen, wiemy już wszyscy. Jak wychodzą im westerny, zaraz będziecie mieli okazję przekonać się sami - film ma polską premierę 11 lutego, a więc już za parę minut. Historia czternastolatki, która zatrudnia starego rewolwerowca, by odszukał zabójcę jej ojca, pojawiła się już kiedyś na ekranie, jednak bracia nadali jej własny, niepodrabialny look, który można określić tylko mianem luksusowy. Reżyseria, zdjęcia, aktorstwo, muzyka - wszystko jest tak samo obrzydliwie dobre jak zwykle u Coenów. Tylko specyficznego humoru jakby mniej, choć nie tak znów mało, jak się czasem pisze. Ostatecznie jest to ponura historia ponurej zemsty w wykonaniu raczej ponurego człowieka. Wiadomo, że właśnie w takich sytuacjach bracia lubią znienacka wprowadzić nieco zamieszania.

Jestem zmuszona przyznać temu filmowi niekwestionowaną palmę pierwszeństwa jeśli chodzi o dzisiejszy dzień.

Bezradne 8/10.

Swans




Zimna kolorystyka i ponury temat. Ojciec i syn przyjeżdżają do Berlina, by odwiedzić matkę chłopca, pogrążoną w śpiączce. Chociaż obaj bezradnie krążą wokół nieświadomego ciała, każdy z nich przeżywa tę sytuację na swój sposób. Syn - studiując cielesność, zapach, przymierzając osobiste rzeczy kobiety, jakby próbując sobie przypomnieć dziecinną bliskość, która niegdyś go z nią łączyła. Ojciec - cichym zagubieniem. Emocjonalny związek mężczyzny i chłopca, zapewne nigdy nie kwitnący, ulega rozkładowi. Niezależnie czy krążą akurat po mieście, siedzą w szpitalu czy w mieszkaniu, wszędzie dopada ich samotność, wszędzie są tak samo bezradni. Przytłoczeni żywym-nieżywym jestestwem matki, nie potrafią znaleźć słów, by wyrazić swój stan, ani nawet emocji, by go przeżyć.

Nie mogę się zdecydować, czy jest to film udany. Świadoma stylizacja odgrywa tu ogromną rolę - kadry są pieczołowicie oświetlone, starannie dobrane są kolory a scenografia nie mogłaby być chyba bardziej przytłaczająca. Stąd trudno mi powiedzieć, czy banalne, sztywne dialogi to niedostatek umiejętności, czy po prostu kolejny element podkreślający beznadzieję i brak porozumienia. Z pewnością jednak pojawia się tu sporo scen po prostu pretensjonalnych a przez cały film, poza oczywiście taplaniem się w stagnacji, nic się właściwie nie dzieje. W ostatecznym rozrachunku na plus, bo zdaje mi się, że zamierzony efekt został osiągnięty i że wywarto na mnie odpowiednio metafizyczne wrażenie. Nie jestem tylko pewna, czy nie stało się to zbyt dużym kosztem.

Pełne zastanowienia 6/10

No nie mogę, na kolanie napisała trzy tak świetne teksty. Załamka. W życiu już nic nie napiszę. Zamykam się w sobie. Ale czytać będę dalej...

8/10 dla True Grit cieszy. Nie jestem w stanie się powstrzymać i jutro wybieram się na polską premierę, zazdroszcząc jednocześnie Esme możliwości premierowego zobaczenia wszystkiego tego co przez najbliższe 2 lata dystrybuować będzie Vivarto :)

@doktorze wiesz, to może być na fali euforii. Znaczy na haju. Na haju różne rzeczy się udają. Zobaczymy jak będę śpiewać po paru dniach takiego sajgonu. :)

@michuk Tylko mi się nie nastawiaj, bo będziesz potem marudził, że miało być fajniej.

Napisz, jak to jest być tam jako filmasterzyca, tak wrażeniowo o atmosferze i haju. Ramiona okrywaj szalem.

Właśnie, napisz też o organizacji, jak to wygląda od środka.

No i ile gwiazd miałaś w zasięgu ręki :)

Nie okrywaj, nie okrywaj, eksponuj! ;-) Dzięki za pierwszą relację, czekam niecierpliwie na dalsze.

Ty chcesz, żeby nam się Esme przeziębiła?

Dzięki za dobre słowa i zachęty. Chętnie, a nawet obowiązkowo, coś napiszę o tym wszystkim, jak uda mi się wyrwać trochę czasu po ogarnięciu filmów i wymienię wreszcie baterie w aparacie, coby było z ilustracjami. :) Jutro wybieram się do kina festiwalowego, którego jeszcze nie znam, więc będę jeszcze lepiej zorientowana w sytuacji.

Przeziębiona już jestem, więc mogę eksponować. ;)

Dodaj komentarz