Wojna w krainie czarów

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

"Jonathan Strange i pan Norrell" to powieść, którą można, a nawet trzeba, polecić każdemu. Mroczna, bogata i sugestywna, głęboko zakorzeniona w angielskiej tradycji literackiej, stanowi jedno z najciekawszych osiągnięć literatury fantasy ostatnich dziesięcioleci. Nie zbywa jej ani na rozmachu, ani na wyobraźni i można by sobie ją spokojnie wyobrazić jako filmową trylogię w reżyserii jakiegoś hollywoodzkiego wyrobnika. Na szczęście właśnie doczekała się ekranizacji w dużo lepszym formacie - jako siedmioodcinkowy miniserial BBC.

Potężnych rozmiarów książka opisuje losy burzliwej przyjaźni dwóch angielskich czarodziejów, którzy spotykają się w Londynie w czasie wojen napoleońskich. Przyjaźni pełnej sekretów, szaleństwa i tragicznych pomyłek, lecz nacechowanej wspólnym zamiłowaniem do magii. Pan Norrell - odludek i mól książkowy - pojawia się w stolicy po to, by przywrócić Anglii magiczną sztukę, wygasłą od trzech stuleci. Pragnie uczynić czarodziejstwo szanowanym zawodem, szuka kontaktów z wpływowymi ludźmi. Aby zyskać posłuch, przywraca do życia żonę pewnego polityka, przywołując na pomoc potężną magiczną istotę. Uruchamia tym samym lawinę wydarzeń, które w straszny sposób zaciążą na życiu jego i wielu innych osób. Także na życiu Jonathana Strange - samorodnego magicznego talentu, który pojawia się u Norrella prosząc, by przyjął go na ucznia.

Strange i Norrell to gotowa mieszanka filmowa - skrajnie odmienne temperamenty, które jednak przyciągają się z ogromną siłą. Magia Norrella jest pełna erudycji, lecz wyprana z odwagi czy inwencji. Strange to postać dionizyjska - jego czary są równie twórcze, co nieokiełznane, niepokojąco bliskie dawnej, średniowiecznej magii. Siłą, która stabilizuje jego kapryśny charakter i zakotwicza go w świecie, jest żona - piękna Arabella - i łącząca go z nią głęboka miłość. Losy obu czarodziejów splecione są tajemniczą przepowiednią, która nie wróży niestety nic dobrego.

Gdyby "Jonathan Strange i pan Norrell" był czyimś snem, byłby to prawdopodobnie sen osoby uwielbiającej XIX-wieczne powieści angielskie (think Charles Dickens i Jane Austen), która przed zaśnięciem przeczytała Sen nocy letniej Szekspira, Kruka Poego i któryś z poematów lorda Byrona. Byron pojawia się zresztą na kartach książki osobiście, podobnie jak wiele innych autentycznych postaci, co stanowi niewątpliwie źródło doskonałej zabawy dla osób obeznanych z kontekstem historycznym. Clarke ubarwia też swoją powieść gargantuicznych rozmiarów przypisami, w których wykłada swoją alternatywną wersję dziejów Anglii, jak również fikcyjną (lecz niezwykle szczegółowo opracowaną) teorię i historię angielskiej magii. Przyjemności stylistyczne i rozkoszne anegdotki w oczywisty sposób mogłyby dotyczyć ewentualnych widzów serialu w bardzo ograniczonym stopniu. Czekałam więc na ekranizację z pewnym niepokojem, zastanawiając się, czy fabuła ogołocona z fatałaszków zdoła stanąć na własnych nogach.

Muszę uczciwie przyznać: pierwszy odcinek rozczarował mnie poważnie. Z dystansu mogę powiedzieć, że chodziło zapewne o moje hołubione w głębi ducha wyobrażenia na temat tego, jak powinna wyglądać ekranizacja. Nie podobał mi się zatem ani Eddie Marsan - zbyt przysadzisty jak na Norrella - ani Bertie Carvel, którego Jonathan Strange to niepoukładany dżentelmen ze skłonnością do zaglądania do kieliszka. Serialowe wcielenie przybysza ze świata faerie przyzwanego przez Norrella wydało mi się tandetne, podobnie jak efekty specjalne, a aktorzy grający postaci drugoplanowe - zmanierowani. Lekki, gawędziarski ton pierwszych partii powieści w rękach reżysera stał się po prostu duszny, co dodatkowo podkreślała mroczna, smutna kolorystyka.

I kto wie, być może wszystkie te zarzuty to święta prawda. Prawda ta jednak traci na znaczeniu w miarę oglądania kolejnych epizodów. Pałeczkę przejmuje potężna opowieść, uwodzicielska, melancholijna i straszna. Taka, która nie musi domagać się od widza zawieszenia niewiary, bo potrafi samodzielnie odebrać mu na jakiś czas racjonalność. Aktorzy mają zaś sposobność przedstawić swoje kreacje nie jako realizację (lub zaprzeczenie) czytelniczych fantazji, lecz autorską interpretację postaci. Marsan potwierdził swoją klasę jako aktor, choć pozostaję sceptyczna wobec decyzji uczynienia go Norrellem. Jeśli natomiast chodzi o Carvela, dziś już nie wyobrażam sobie innego Jonathana Strange. Prywatnie wielbiciel prozy Clarke, sobie tylko znanym sposobem znalazł granicę między wyrazistością a aktorską szarżą i zdołał nigdy jej nie przekroczyć, choć z pewnością ta rola nadawała się do tego jak żadna inna. Siedem godzin ekranowego czasu umożliwiło przedstawienie fabuły bez drastycznych skrótów, choć - niestety! - wycięto fragment z lordem Byronem. Reżyser szamocze się nieco przy skomplikowanym zakończeniu, na czym cierpi dramatyzm, robi to jednak również autorka, trzeba mu zatem bez słowa wybaczyć.

Czy potrafię wyobrazić sobie bardziej udaną ekranizację? Oczywiście. Poniekąd. Być może. Jedną z fenomenalnych cech powieści Clarke jest między innymi to, że potrafi pobudzić umysł do rozlicznych fantasmagorii, które wydają się wspaniałe podczas czytania, ale których za skarby świata nie umielibyśmy potem narysować ani opisać. W tych snach na jawie światło jest zawsze jaśniejsze, zaczarowani tancerze bardziej eteryczni, czupryna Jonathana Strange bardziej rozwichrzona, a postura Gilberta Norrella smuklejsza. Z upływem czasu człowiek godzi się jednak z wieloma rzeczami. Także i z tą, że jeśli ktoś potrafił przenieść na ekran jedną z Twoich ulubionych książek w taki sposób, że rozpoznałeś ją bez trudu i pokochałeś na nowo, wypada mu podziękować, zamiast wytykać małostkowo drobne błędy. Dziękuję więc panu, panie Harness i nie śmiem dalej narzekać.