Przerwa wakacyjna
Na wstępie zaznaczę, iż nie przepadałem nigdy za filmami o wielkich robotach; mojej uwadze równie łatwo uchodziły także kolejne produkcje spod znaku słynnej skądinąd Godzilli. Przede wszystkim zaś nigdy nie przypuszczałem, że z własnej woli udam się na film 3D – będący dla mnie [zapewne nieco przesadnie, ale każdy ma swoje dziwactwa] kolejnym wcieleniem przerostu formy nad coraz płytszą treścią we współczesnym – nie tylko amerykańskim – kinie. Mimo wszelkich przeciwności (aby udać się na Pacific Rim musiałem także zmierzyć się ze zmęczeniem po ponad 10 godzinnej pracy) dałem szansę Reżyserowi, który jako jeden z niewielu mógł dać szansę takiemu scenariuszowi na stanie się dobrym Obrazem.
Usiadłszy w fotelu w groteskowych okularach oczekiwałem na oszołomienie efektami. Niestety, jedyne, czego się doczekałem to bardzo chaotycznie i ”niewyraźnie” nakręcone sceny walki potworów organicznych z metalowymi kolosami; sprawiały one wrażenie, jakby ich uczestnicy byli rzeczywiście zbyt ogromnych rozmiarów, aby zmieścić się w kadrze – lecz chyba nie o realizm chodzi w przypadku tego typu filmów.
Zważywszy na swoistą gradację inwencji i fantazji, oraz umiejętności ich ukazania, jeżeli chodzi o trzy kolejne filmy Del Toro nakręcone w latach 2004-2008 [kolejno: "Hell Boy", "Labirynt Fauna", oraz "Hellboy: Złota Armia"] liczyłem na obraz nieco bardziej fantastyczny i ciekawszy. Mimo doświadczenia z obróbką prostszych gatunków przy Hell Boy'u, oraz umiejętności ukazanych w Labiryncie Fauna; wreszcie mimo przemycenia do drugiej części wspomnianej już komiksowej adaptacji kilku bardzo plastycznych i wyrazistych kreacji wizualnych [choćby wizerunek śmierci głównego bohatera czy sam sposób przedstawienia elfów w filmie] Pacific Rim zawiódł mnie i w tej kwestii.
Cała zaś reszta stała na zwykłym poziomie przeciętnego ”odprężacza”: znośne aktorstwo, współgrająca, choć wcale nie porywająca muzyka i przewidywalne (oczywiście szczęśliwe) zakończenie. Z tą jedną wyróżniającą Pacific Rim cechą, iż był to film łączący dai-Kaiju z opowieściami o wielkich robotach na dużym ekranie pod postacią fabuły odgrywanej przez prawdziwych aktorów. (Fakt, że ich kreacje były równie płaskie, jak dawne kalki używane do animacji pozostawię bez komentarza)
Sporo Widzów z pewnością zwróci uwagę na pozytywne szczegóły: swoistą reinkarnację klasycznego motywu Kaiju w kinie, czy niewielki akcent komiczny pod postacią dwóch naukowców badających fenomen ogromnych potworów, etc.. Jednak wskrzeszanie słusznie zapomnianych motywów, jak uczynił to niedawno Tarantino przy pomocy Grindhouse pod płaszczykiem pastiszu, zawsze będzie niosło ze sobą tą samą dawkę kiczu co pierwowzory. Natomiast miałki humor w wykonaniu dwójki nieudaczników bawić może co najwyżej najmłodszych widzów.
Plusem filmu była jedynie dobra kreacja Ron'a Perlman'a, który po raz kolejny udowodnił, iż nawet nie posiadając mistrzowskich umiejętności aktorskich, ani nawet ciekawej roli, zawsze stanie na wysokości zadania, jeżeli tylko pozwoli mu się stać nieco ekscentrycznym i niebezpiecznym charakterem.
Nie wiem do końca, czy tylko i wyłącznie wspomniany Aktor oraz samo nazwisko Del Toro, któremu Fauna nigdy nie zapomnę nie pozwoliły mi całkowicie stracić zaufania do Reżysera. Być może gdzieś tam pod płaską, trójwymiarową zasłoną Twórca pozostawił kilka szczegółów, nie dostrzegalnych zbyt wyraźnie, ale ostatecznie powodujących, iż nie opuściłem sali zupełnie niezadowolony. Być może tak, ale nie sposób ich wymienić.
Nadzieja umiera ostatnia, szczególnie pokładana w takich filmowcach, jak Del Toro, przez ludzi tak jak ja, szczęśliwie nadal beznadziejnie zagubionych w jego labiryncie. Pozostaje więc jedynie czekać na kolejną odsłonę innowacyjności, fantazji i talentu Hiszpana, które najwyraźniej zrobiły sobie wakacyjną przerwę.
Od razu uprzedzam ewentualną krytykę formy (gramatyka, interpunkcja, etc.). Recenzja jest wynikiem bezsenności i nosi zapewne ślady zmęczenia.
Chyba tylko mnie podobał się ten film... Nie lubi go nikt - otaku gardzą nim, bo nie traktuje własnej tematyki ze śmiertelną powagą, tylko się nią bawi. A dla hardkorowych fanów del Toro, którzy cenią go za inwencję wizualną, z jakichś powodów to, co udało mu się osiągnąć przy "Pacific Rim", to za mało. Tymczasem są tu wszystkie jego charakterystyczne cechy - zamiłowanie do obrazów pracujących maszyn, wielka dbałość o szczegóły, przemyślana kolorystyka, a do tego, rzadka w tego typu filmach, dbałość o budowanie emocjonalnych relacji między postaciami. A głupiej niż w Hellboyu nie jest z pewnością. To prawda, że z pierwszoplanowych postaci najlepiej zapamiętywalna jest Mako, i trochę mnie to deprymuje, ale z drugiej strony nie spodziewałam się po tym filmie niczego i jestem zadziwiona, jak dobrym kawałem zabawy było dla mnie oglądanie go.
Pewnie i tak lepszy od Elizjum, bo przynajmniej nie udaje, że jest poważnym filmem podejmującym ważny temat.
Nie jesteś sama - ja też uważam, że to świetna zabawa z konwencją Godzilli i innych monster movies. Co do emocjonalnej głębii nie jestem przekonany, a poza tym jest dość przewidywalnie, ale jednak nie przysłania to dobrej rozrywki i pozwala cieszyć się wizualnym przepychem. No a Charlie Day i Ron Perlman na drugim planie to po prostu smakołyk! :)
Jeżeli chodzi o kwestie wizualne, to słabość do maszyn del Toro przejawiał chyba dopiero w drugiej części Hellboy'a. Kolorystyka i klimat jak najbardziej, ale chyba nie tylko według mnie, momentami ciężko było dostrzec cokolwiek np. podczas scen walki. Relacje między bohaterami...? Nie mogę zaprzeczyć - były i stanowi to rzeczywiście rzadkość w tego typu Obrazach. Jednakże nic poza tym ich nie wyróżnia; były mdłe i bardzo, bardzo proste. Żeby tak nie zrzędzić, to mogę przypomnieć, iż moje wrażenia związane z "Pacific Rim" nie były w 100% negatywne i momentami może nie tyle dobrze się bawiłem, co raczej mogłem odpocząć [mimo wszystko nie zasypiając, tylko oglądając, żeby było jasne].
No, chociaż jeden @Lotnik mnie popiera. :) Na moim pokazie Perlman zebrał oklaski.
@Kisiel maszyny (no, jedna maszyna) są też w "Cronosie". Naprawdę nie wiem o co ludziom chodzi z tymi scenami walk - fakt, że na ogół rozgrywały się w nocy, ale ja nigdy nie miałam problemu z określeniem, kto kogo walnął i czym. Podobało mi się też to, jak del Toro bawi się skalą - roboty i kaiju poruszają się wolno i majestatycznie, czuje się, że to prawdziwe giganty.
To prosty, naiwny film, więc motywacje i emocje bohaterów też były bardzo nieskomplikowane. Jurassic Park też ma tę wadę, a jednak uznawany jest za jeden z najlepszych blockbusterów w historii kina. I Aliens, jeśli już o tym mówimy.
Moim zdaniem to trochę kwestia tego, do czego ostatnimi czasy przyzwyczaiła się publiczność - Batmany od Nolana, Avengersi od Whedona, Bond od Mendesa, X-Men od Vaughna. Wszyscy bohaterowie filmów akcji cierpią nagle na egzystencjalne problemy, nawet Iron Man. Nie mówię, że to źle - ja te wszystkie filmy nawet lubię, tylko jestem świadoma tego, że nie zawsze tak było i że nie zawsze tak musi być.