Moc się budzi, widz truchleje...
Gdy premierę miały pierwsze Gwiezdne Wojny, moi rodzice nie mieli mnie nawet w planach. Kiedy do kin wchodziła premierowa odsłona nowej trylogii, byłem nastolatkiem, który recenzje filmowe streszczał poprzez werbalizowanie - odpowiednio do odczuć - superlatyw lub wulgaryzmów. Na Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy czekałem zatem z wypiekami na twarzy nie tylko dlatego, że po prostu uwielbiam uniwersum Star Wars, ale również ze względu na pierwszą w życiu możliwość recenzowania Gwiezdnych Wojen w momencie premiery.
Nad otwierającymi słowami tego tekstu zastanawiałem się na długo przed przybyciem do kina. Jak zacząć, jeśli film mnie zachwyci, by nie popaść w banał? Jak wyrazić rozczarowanie, jeśli film J.J. Abramsa nie spełni moich oczekiwań? W życiu każdego chłopaka wychowanego w miłości do wszelkiej maści komiksów, science-fiction i futurystycznych wizji seansów takich jak ten jest zaledwie kilka, choć ta liczba systematycznie zwiększa się, odkąd Disney wziął do siebie Marvela i Lucasa. Dziś niemal codziennie karmieni jesteśmy zapowiedziami kolejnych epickich widowisk, mających spełniać marzenia milionów geeków wszystkich pokoleń. Gwiezdne Wojny to jednak co innego - to kult traktowany przez jego wyznawców z najwyższą powagą. Musiałem więc ważyć każde słowo, które teraz czytacie.
Nie musiałem jednak, wbrew ewentualnym obawom, ukrywać pomiędzy wierszami tej recenzji jakiegokolwiek rozczarowania. Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy to dzieło, które powinno sprostać wymaganiom nawet najbardziej ortodoksyjnych fanów serii - zwłaszcza tych, którzy istnienie później nakręconej trylogii kwitują wymownym milczeniem. Abrams na każdym kroku bowiem oddaje hołd atmosferze, którą znamy z czasów Luke'a Skywalkera i Lorda Vadera - akcja Przebudzenia Mocy dzieje się dwadzieścia kilka lat po wydarzeniach z Powrotu Jedi, zaś po jasnej stronie mocy zobaczymy kilka twarzy doskonale znanych sprzed kilku dekad. Sporo miejsca poświęcono tu także pewnym kultowym pojazdom i urządzeniom, które przecież zawsze odgrywały ogromnie ważną rolę w gwiezdnowojennej mitologii.
Poczucie ogromnego szacunku wobec spuścizny pierwotnej trylogii George'a Lucasa objawia się przede wszystkim w postawie dwojga głównych bohaterów - Rey i Finna. Żyjący w realiach znacznie różniących się od tych, w których na swoją legendę pracowali Luke, Han i Leia, czują ogromny respekt wobec dokonań Rebelii i wspierających ich rycerzy Jedi. Ta postawa znajduje swe odzwierciedlenie w stosunku młodych widzów do fenomenu Star Wars - choć wielu z obecnych na przedpremierze nastolatków nie ma prawa pamiętać pierwszy filmów serii, traktują je jako część własnego dziedzictwa, uczestnicząc jednocześnie w kontynuowaniu fanowskiej tradycji. W utrzymaniu widzowskiej sztafety pomaga fabuła, która kontynuuje wiele wątków z poprzednich epizodów, zwłaszcza dotyczących koligacji rodzinnych.
Jak to zwykle w Gwiezdnych Wojnach bywa, sporo miejsca poświęca się w Przebudzeniu mocy relacjom ojciec-syn, ale nie zabraknie także wątków miłosnych i dedykowanych zgłębianiu Mocy. Ta ostatnia potraktowana jest tu jednak dość pobieżnie - na pierwszy plan wysuwają się jednak relacje rodzinne, które determinują sporą część ekranowych wydarzeń. By jednak nie przesadzić z powagą swego dzieła, Abrams do spółki z Lawrencem Kasdanem wpletli do niego istotną dawkę humoru, z którego słynęły oryginalne epizody. Ironiczne komentarze członków starej gwardii w połączeniu z ujmującą niezdarnością nowicjuszy stworzyły na ekranie naprawdę efektowne połączenie. Ani przez chwilę nie dane nam jest odczuć, by dialogi były wymuszone lub nienaturalne - wszystko pasuje tu jak doskonale dopasowane elementy starannie zaprojektowanej układanki.
Docenić należy aktorów, zwłaszcza tych, którzy w tak dużej produkcji wystąpili po raz pierwszy - Daisy Ridley i John Boyega, których dyspozycja była największym znakiem zapytania, nie ugięli się pod ciężarem gatunkowym serii i zaprezentowali się świetnie, a partnerujący im Oscar Isaac, Adam Driver czy stary wyga Harrison Ford doskonale uzupełnili tę stawkę. Tak zróżnicowana obsada, będąca mieszanką doświadczenia i świeżości, wytworzyła na ekranie prawdziwą chemię, która jest jednym z głównych powodów, dla których Przebudzenie mocy ogląda się tak dobrze. O pozostałych, takich jak powalające efekty specjalne, niesamowite zdjęcia i mistrzowski montaż, także nie można zapominać.
Ten film nie wstrząśnie rankingami najlepszych filmów 2015 roku, nie sprawi też, że inaczej zaczniecie patrzeć na sagę Star Wars. Cel najprawdopodobniej był inny - Przebudzenie mocy miało udowodnić, że ten boski pierwiastek, który wielu odnalazło w 1977 roku w salach kinowych całego świata, wciąż istnieje i ma potencjał, by zaszczepić go do kilku kolejnych, bijących wszelkie rekordy popularności dzieł filmowych. Wszak seria Gwiezdne wojny to jedno z najbardziej dochodowych zjawisk kulturalnych w historii i należy pamiętać, że ktokolwiek będzie tworzył kolejne epizody, kierować się będzie przede wszystkim względami finansowymi. Grunt, aby - tak jak w przypadku Przebudzenia mocy - mogli skorzystać na tym także widzowie.
Mnie się film dosyć podobał, ale jakoś nie mogę się przekonać do tego hołdu. Już któryś raz czytam o nim. Według mnie po prostu Abrams poszedł na łatwiznę i ten hołd równa się zwrotowi: skok na kasę dzięki sentymentom.
Trochę nudzi mnie już trzecia Gwiazda śmierci. Czy cały sens tego universum kreci się wokół zbudowania kolejnej i zniszczenia jej, aby zrobić jeszcze większą w IX epizodzie?.
Abrams mógł po prostu powiedzieć przed rozpoczęciem zdjęć: Nie będę owijał w bawełnę. Nakręcę remake IV części i upcham do niego najlepsze motywy z V i VII, aby było jeszcze bardziej super. Fani na to krzyknęliby chórem: Hurra!. Dziękujemy, właśnie na to czekaliśmy tyle lat.
To prawda, że oryginalności tu nie ma za grosz. Ja sam pomyślałem: "no tak, jedyny sposób na pokonanie Ciemnej Strony to przedostanie się fighterem przez małą szczelinę w ich statku-matce i rozpieprzenie go od środka" :) Ale mimo wszystko czułem, że to wszystko jest świeże, inne - może przez to, że tego klimatu, za który pokochaliśmy oryginalną trylogię, nie było w epizodach I-III. Ale mimo wszystko dostrzegam pewne "pierwsze razy", których ze względu na chęć uniknięcia spoilerów tu nie wymienię :)
Zobaczycie to kiedyś w telewizji i nie będziecie wiedzieć co z sobą zrobić. Daliście się omamić kuglarzom od marketingu. Żenada. Zapowiedź upadku sztuki filmowej. Tysiąc Złotych i Platynowych Malin. W szczególności za scenariusz (i specjalny Brylantowy Agrest za dialogi), reżyserię, scenografię etc. No muzyka jest epicka, doczekałem do końca napisów i te orkiestracje są znakomite. Phantom Menace przy tym to arcydzieło.
Twoje uprzedzenie do Force Awakens czuć na kilometr. Nikt nie zapowiadał rewolucyjnego dzieła, miało być przywrócenie starwarsowego klimatu i w moim odczuciu jak najbardziej jest. Grzeszysz, pisząc, że reżyseria i scenografia są do bani (dialogi to kwestia gustu i poczucia humoru moim zdaniem), bo warsztatowo naprawdę się spisali. No ale cóż, nie każdemu wszystko musi się podobać. Prosiłbym jedynie o więcej obiektywizmu.