Memłanie

Data:

[Soundtrack: Łona "Do Ciebie Aniu szłem" ]

Nie czytałem Ani słowa o tym filmie przed jego zobaczeniem. Na dobrą sprawę 10 minut przed seansem dowiedziałem się co to za tytuł filmu.

"Cztery noce z Anną" - tak jakby poecie mieli dać do ułożenia tytuł do filmu pornograficznego...

Zaczyna się. Wiesz, pierwszy kontakt wzrokowy. Pierwszy dotyk. Pierwsza wymiana zdań. Jest pięknie.

Widzimy człowieka, jak kupuje siekierę, śledzi kobietę blondwłosą. Myślę - będzie dobrze, historia o Marchwickim przeniesiona w realia współczesne, albo nawet nie, bo Polska ma to do siebie, że jak ją pokazujesz w pewnych miejscach, gdzieś na uboczu, to ona wisi w czasie, nie wiesz na dobrą sprawę kiedy jesteś. I masz to podbite w scenie, gdy bohater wyciąga dłoń ludzką, odciętą z kosza metalowego i wrzuca ją do spalenia. Wszystko to w kolorach szaroponuroburych, gdzieś nastrojowo obok Domu Złego.

Panna młoda zdejmuje welon.

Tylko, że to nie jest film o tym. A ja nie lubię, gdy ktoś udaje kogoś kim nie jest, żeby potem wyszła z niego komedia romantyczna. Wiesz, tak jakby "Siedem" nagle przekszałcało się w historię miłości Kevina Spacey do Brada Pitta, o którego rękę rywalizuje też Morgan Freeman. Może i dałoby się to obejrzeć, ale nie szkoda klimatu?

Potem bohater wchodzi do Anny do pokoju i spędza z nią noce. Noce w sensie, że sprawia, że kobieta nocą śpi snem kamiennym. Noce w sensie, że na przykład doszywa jej guzik do fartucha. Początkowo widzę tu z lekkim odchyleniem pokazane szczeniackie zauroczenie, nabożne podchodzenie do obiektu miłości, to kombinowanie, żeby tylko ją spotkać, wymyślanie powodów do spotkań, te zatrzymania się na chwile przed, zastanowienia, czy aby na pewno, czy w tą, czy w tą, wymyślanie prezentów, chęć pomocy [nie próbuj mi wmówić, że pomagam tylko tym, w których się zabujałem na zabój]. Dodatkowo napięcia dodają sceny z kolejnego akapitu. Tylko, że memła się to coraz bardziej i bardziej.

Widać, że film jest pisany pod seans kobiecy, albo z kobietą, i pisany jest przez mężczyznę z kobietą. Co kilka, kilkanaście minut w narracji pojawiają się wstawki dziejące się wcześniej albo później (tak, wiem kiedy to się dzieje, ale nie będę psuł) - te sceny są męskie, niekolorowe, z bardzo mocnym chociażby, pokazanym na półszczegółach, gwałtem. Tylko, że te wstawki im dalej w film tym coraz więcej klatek... Czekaj, nie tak to zdanie miało brzmieć... Im dalej w film tym się rozmywają.

Dochodzi do tego, że ciekawsze mi się wydaje wypatrywanie momentu kiedy zmienia się rolka w projektorze. Najpierw wyrysowany w klatce kwadracik, jakby wydrapany. Później kółko. I pyk. Czekam na to bardziej niż na rozwiązanie filmu.

Autorzy gubią się w tym co chcą. Kręcą, nie wiedzą, zastanawiają się, w końcu nie robiąc nic.

Ostatnie ujęcie ładnie symboliczne.

Zdjęciowo dużo przesuwania, ciekawie, bardzo klimatycznie, zwłaszcza w pierwszych kilkunastu minutach.

Na koniec zmuszę Cię do wysiłku - użyj teraz wyobraźni i wyobraź sobie, że ja jestem kobietą, a ten film facetem, który na mnie leci. Po obejrzeniu go jedyne co mam do powiedzenia to: "możemy zostać przyjaciółmi."

Tekst ukazał się pierwotnie na stronie: www.kaseta.org

Zwiastun:

Tak właśnie myślałem...

Hmm.. nie do końca, mimo wszystko, rozumiem zarzut. Jakby go sprowadzić do jednego zdania, to chyba brzmiałby: "film był o czym innym niż myślałem, że będzie". No ale cóż to za zarzut i gdzie w tym wina twórców? Bo chciałeś filmu o siekierze, a dostałeś o miłości? A czy nie dostrzegasz, że po prostu złapałeś się na tę samą pułapkę, co bohaterowie filmu, którzy jak widzą faceta, który jest samotnikiem, który jest małomówny, i który ma dziwną pracę, to już od razu widzą w nim bestię? A potem się dziwią, że on czuje. Bo Ty się też zdziwiłeś, prawda? A tymczasem właśnie o tym był film, o tym, że "dziwność" może być jedynie maską, pod którą skrywa się zwykły człowiek, który też kocha, lecz który miłości swej okazać nie umie. Szkoda człowieka.

Teraz zauważyłem to dopiero Doktoru. Tak zdziwiło mnie to, że ten gościu jest nie tym co się wydaje, ale...

Ja naprawdę nie mam nic przeciwko pogrywaniu mną w ten sposób, że dostaje coś innego niż się wydaje na początku. Po prostu sposób podania tej miłosnej historii mnie wymęczył, wynudził i pogrzebał. I dla mnie film robi sobie tym krzywdę, bo jakby pokazali gościa normalnie, życiowo, a nie robiąc z niego wampira z sosnowca to by to do mnie dużo bardziej trafiło.

Mnie się podobało, klimat, zdjęcia, fabuła też, tylko przez cały seans nie mogłam się opędzić od refleksji, że to Kolski, że to Kolskiego film, że to widziałam już kilka razy, nawet lepiej zrobione. Zamknięta społeczność, wszyscy powyginani, zabita dechami wieś, właśnie taka poza czasem, szaro, buro, brudno, ubogo. I miłość też taka, kolczasta i nie do spełnienia. Uwielbiam za to Kingę Preis i mogę ją jeść łyżkami. Za rolę w "Skowronku" (Teatr Telewizji) Zanussiego, za świetny "Dom Zły", za całokształt, może jak dla mnie grać dżem w reklamach :P

Tylko że u Kolskiego jest pogodniej. I jest nadzieja. A tu jej nie ma.

Dodaj komentarz