Cannes 2022: Final Cut, For the sake of peace
FINAL CUT (reż. Michel Hazanavicius).
Puknąłem się w czoło, gdy odkryłem, że nowy film Michela Hazanaviciusa („Artysta”) to remake japońskiego „One cut of the Dead”. Oryginał był piękną mieszanką partyzantki realizatorskiej (a zarazem niemałego kunsztu organizacyjnego), japońskiego szaleństwa, przede wszystkim jednak to przykładem ogromnej miłości do tworzenia kina.
Hazanavicius najlepiej wpasowuje się w ten ostatni punkt. W Cannes przecież pojawiał się w przeszłości z filmami poświęconym twórcom Nowej Fali („Ja, Godard”) i czasom kinom niemego („Artysta”). Jestem w stanie zrozumieć, co mogło urzec go w japońskim oryginale na tyle, żeby zapragnąć zaadoptowania go w nowej formie. Podstawowy problem leży jednak niestety w tym, że nie jest to adaptacja twórcza, a odtwórcza. Hazanavicius robi dosłowny remake, kopiując praktycznie wszystko, całą historię, styl wizualny, kostiumy, a nawet japońskie nazwiska. Pozostawia sobie minimum miejsca na dorzucenie czegoś od siebie. Bez sensu.
Oczywiście dzięki temu jeżeli ktoś nie widział oryginału to francuska wersja powinna działać i spełniać swoje zadanie. Jest tu identyczna struktura historii rozbitej na trzy rozdziały. Podobnie rozkładają się emocje podczas seansu. Ten pierwszy, opowiadający o realizacji niskobudżetowego filmu o zombie, w obu wersjach może być trudny do zniesienia jeżeli nie lubi się tanich horrorów klasy B. Drugi stanowi twist, ale też pomost do trzeciego i zapowiedź tego, czym ten film tak naprawdę jest. I w końcu ten trzeci, najpiękniejszy, najzabawniejszy, najlepszy, najbardziej ujmujący swą naturą. Pierwsze dwa, zwłaszcza pierwszy, wielu mogą nie przypaść do gustu, ale bez nich nie może być tego trzeciego, a on wynagradza naszą cierpliwość z nawiązką, oferując przecudowne kilkadziesiąt minut filmowej pasji, entuzjazmu w tworzeniu i ogromnej miłości do całego procesu tworzenia kina.
Osobiście polecałbym raczej sięgniecie po oryginał, ale osoby, które zaczną tę filmową przygodę od wersji francuskiej odnajdę te same piękne emocje w finałowym akcie.
FOR THE SAKE OF PEACE (reż. Christophe Castagne, Thomas Sametin)
W tegoroczne Cannes wchodzę seansem niepozornego dokumentu o młodym afrykańskim państwie, powstałym w roku 2012 Sudanie Południowym, którego rozwój blokują klany wojujące ze sobą o trzodę chlewną. Nieudolny rząd nie potrafi zaprowadzić porządku w kraju. Porywane (dosłownie z ulicy) przez militarne bojówki dzieci nie są w stanie przejść pełnej szkolnej edukacji. Osoby podróżujące samochodem po kraju grzęzną w głębokim błocie robiącym za drogę. Władze rozkładają ręce, bo nie ma sensu niczego usprawniać i dokonywać inwestycji w kraj, gdy wszystko szybko zniszczą wojujące ze sobą klany uzbrojone w kałachy.
Jedna z bohaterek filmu, młoda kobieta, próbuje wywalczyć zawieszenie broni pomiędzy plemionami. Drugi bohater, którego dom, z całą zawartością, został przejęty przez faceta uzbrojonego w AK-47, opowiada o życiu w obozie ONZ i sędziowaniu odbywających się tam meczy piłkarskich zespołów złożonych z młodych ludzi. Chęć walki o lepsze jutro dla młodego pokolenia, o pozytywną przyszłość nowego państwa, jest motorem napędowym dokumentowanych osób. Dokumentu prostego w formie, bardzo sztampowego technicznie, ale spełniającego swoją podstawową funkcję, opowiedzeniu ludziom ze świata o Sudanie Południowym, jego problemach, ale też w ogóle zasygnalizowaniaistnienia tego kraju (dosłownie wrzucono kilkusekundowy fragment z mapą kontynentu i regionu).
Jeżeli wartość filmów oglądanych na festiwalach oceniać na podstawie tego, czy po dwóch tygodniach imprezy coś szczególnie zapadło nam w pamięci, no to w „For the sake of peace” zdecydowanie będzie to moment, gdy sympatyczny pan, lokalny bogacz, posiadający pokaźną trzodę chlewną, opowiada przy ognisku, że podczas napadów rabunkowych na sąsiednie plemię (okradają się nawzajem z kóz) zabił przez ostatnie cztery lata jakieś 1000 osób. Na sali kinowej zupełna cisza. Witamy w realiach Sudanu Południowiego.