Cannes 2023: Asteroid City

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Z osobą Wesa Andersona wiąże się ciekawy paradoks.

 

Z jednej strony jest to twórca o bardzo oryginalnym, wyrazistym, rozpoznawalnym stylu, którego nie sposób pomylić z żadnym innym reżyserem. W tym tkwi zapewne tajemnica łatwości z jaką kolekcjonuje do każdego filmu te imponujące obsady wypełnione absurdalną liczbą gwiazdorskich nazwisk. Aktorzy i aktorki wiedzą, że ten angaż będzie ciekawym doświadczeniem, wyróżniającym się na tle większości mainstreamowych produkcji z Hollywood w jakich występują. Dziwny, specyficzny humor i klimat, charakterystyczny styl gry aktorskiej, a do tego operowanie w ramach wiadomej kompozycji kadru – to wszystko musi być niczym odhaczenie jakiegoś aktorskiego rytuału wtajemniczenia. Ewidentnie wiedzą na co się piszą i szanują tę artystyczną konsekwencję i samego reżysera, bo nawet tacy aktorzy jak Bill Murray, Edward Norton, czy też (albo raczej: przede wszystkim) Bruce Willis, znani z niesubordynacji i sprawiania kłopotów na planach innych reżyserów, zawsze grzecznie wchodzili w andersonowską konwencję. Jeżeli występuje się u Andersona to tylko wedle jego reguł.

 

Z drugiej strony Anderson bawi się na swoich zasadach od tak wielu lat, że dawno stał się w tym przewidywalny stylistycznie. Chociaż na tle reszty filmów z Hollywood wciąż jest to oryginalne podejście do opowiadania historii, no to zarazem cholernie wtórne względem poprzednich filmów reżysera.

 

Osobiście odbieram to jako konsekwentnie szlifowany autorski styl, który niezmiennie trafia w mój gust, ale doskonale rozumiem głosy, że jest coś rozczarowującego w tej powtarzalności.

Rozumiem, ale nie podzielam. Lubię w nim to, że nie zamierza się zmieniać na siłę, bo bardzo wcześnie odnalazł swój język filmowca i biegle się nim posługuje od ubiegłego stulecia.

 

„Asteroid City” jest najnowszym przykładem, że ta formuła wciąż działa i bawi. Albo i nie, zależy to już tylko od podejścia odbiorcy do twórczości artysty. Jest w tym filmie wszystko, czego należałoby oczekiwać po kinie Wesa Andersona. Pastelowe kolory? Oczywiście. Czarnobiałe sekwencje w proporcjach obrazu 4:3? O tak. Ekran zaludniony przez neurotyków, dziwaków i neurotycznych dziwaków? No raczej. Specyficzny humor, klimat i styl narracji? Mhm. Znajoma kompozycja kadru? A jakże!

 

Jeżeli kupujecie u niego to wszystko, seans będzie jedną wielką przyjemnością, bo „Asteroid city” jest opowiedziane z biegłością bajarza, który poświecił całe życie na doskonalenie sposobu podania treści. Główna historia jest dość pretekstowa, ale to nieistotne, bo stanowi tak naprawdę tylko punkt wyjścia dla kolejnych gagów, absurdalnych sytuacji, cudownych pomysłów realizacyjnych, zabawy formą i zderzania ze sobą bogatego zbioru barwnych postaci odgrywanych przez plejadę Hollywood. Dbałość o szczegóły wypełniające ekranowy świat, piętrowe żarty umieszczone na drugim planie, piękno tej scenografii i kostiumów, wszystko to się składa na niezwykle satysfakcjonujące doświadczenie kinowe, bo widać, że tworzono to wszystko z sercem, rozrzutnie sypiąc na wszystkie strony kreatywnymi pomysłami.

 

Nie będę niczego więcej zdradzać, bo główną atrakcją tutaj jest możliwość oddania lejców w ręce Andersona, zaufania mu i ruszenia na oślep, doświadczając z radością kolejne atrakcje jakie przygotował. Jeżeli kochacie ten styl to szeroko uśmiech nie będzie schodzić z twarzy podczas seansu.

Zwiastun: