Cannes 2024: Anora

Data:

W tym roku udało mi się zobaczyć wszystkie filmy z canneńskiego konkursu głównego. Nie miałem jednego wyraźnego faworyta, którego chciałbym zdecydowanie wyróżnić ponad pozostałe tytuły. Najbliższe temu było „The Substance”, ale nawet jeżeli w pełni pokochałem to szalone kinowe doświadczenie, no to już niekoniecznie uważam, że film powinien był zgarnąć główną nagrodę (szkoda natomiast, że nie trafiło do niego Grand Prix, albo laur za reżyserię, bo akurat scenariusz był tutaj najmniej warty nagrodzenia). Dostaliśmy w Cannes kilka naprawdę dobrych filmów, zasługujących na docenienie, co znalazło swoje odbicie w nagrodach, niezwykle sprawiedliwie rozdanych przez jury prowadzone przez Gretę Gerwig.

 

„Anora” Seana Bakera na tle konkurencji jest niewątpliwie niezwykle wdzięcznym laureatem Złotej Palmy, bo to film, który spodobał się w tym roku na Lazurowym Wybrzeżu chyba każdemu. Atrakcyjny wizualnie, ciekawy realizacyjnie, wciągający, energetyczny, dobrze napisany, praktycznie pozbawiony wad. Jednocześnie nie łatwo oddać jego piękna słowami, bo to historia, która pozornie brzmi dość banalnie. Młody potomek rosyjskiego oligarchy, Ivan (Mark Eydelshteyn), poznaje nowojorską striptizerkę, tytułową Anorę (Mikey Madison), chociaż ona sama woli być raczej nazywana - Ani. Chłopak ma kupę siana w portfelu i jeszcze więcej siana w głowie. Jego życie to imprezy, seks, zioło, konsola. Dziewczyna natomiast ma całkiem sporo oleju pod kopułą więc korzysta z przepastnego konta rosyjskiego bogacza dopóki tylko ten chętnie rozrzuca banknotami na lewo i prawo. Zanim się obejrzymy, wylądują w Las Vegas przed ołtarzem, a zanim do Ani w pełni dotrze, że właśnie stała się bajecznie bogata to teściowie będą już na pokładzie prywatnego odrzutowca lecącego z Rosji, a ich lokalni siepacze walić do drzwi posiadłości w Nowym Jorku, żeby doprowadzić do anulowania ślubu.

 

Film wychodzi od imprezy, jako pomysłu na życie, ciągłego pasma alkoholu, seksu i innych przyjemności, a następnie schodzi gwałtownie na ziemię, gdy konsekwencje tychże przychodzą, żeby wystawić rachunek. Ivan dokonuje wtedy szybkiej ewakuacji, a Ani kończy w towarzystwie Torosa, dojrzałego lokalnego opiekuna młodego chłopaka, i jego dwóch pomagierów, z którymi wyrusza na poszukiwania chłopaka. W dużym skrócie, bo do takiego układu doprowadzi długie pasmo krzyków, szamotanin i testowania wzajemnych granic.

 

Nie brzmi to pewnie, jak oczywisty kandydat na Złotą Palmą, ale siła „Anory” nie tkwi w tym, o czym Sean Baker opowiada, ale w jaki sposób. Skupiony na relacjach, oparty na świetnych dialogach, nieoczywistych interakcjach pomiędzy postaciami i ciekawej dynamice ich zachowań, na zaskakującej więzi, jaka się między nimi rodzi, ale też antagonizmach, które ciągle wychodzą na wierzch. Najpierw jest więc dynamiczną historią o hedonistycznej relacji dwójki ludzi, zabawną, lekką, nieco otumaniającą, żeby następnie stać się opowieścią o czymś więcej, o świadomości swego miejsca w szeregu, o braku złudzeń, ale też drapieżnej walce o swoje, o wydrapywaniu pazurami własnego kawałka rzeczywistości.

 

Jest to też pokaz aktorskich możliwości Mikey Madison, osoby kipiącej dziką energią, charyzmatycznej, żywiołowej, ale też niezwykle skupionej w każdej scenie, pełnej wrażliwości i życia odbitego w oczach oraz na twarzy. Madison już pokazywała w przeszłości, że jest świetna w roli psychopatek („Krzyk”, „Pewnego razu… w Hollywood”), ale to może być jej przełomowa rola, bo pokazująca, jak wiele więcej ma jeszcze do zaoferowania przed ekranem.

 

Nie będzie to raczej przełom dla Bakera, bo „Anora” jest naturalną konsekwencją ścieżki, którą podąża od samego początku kariery. Filmów coraz lepszych, dojrzalszych, ciekawszych, ale zawsze zgodnych z własną wrażliwością i pomysłem na kino. Niech się tego tylko trzyma dalej, a wszyscy na tym zyskamy.

Zwiastun: