CANNES 2021: HAMAGUCHI, KUOSMANEN, MCCARTHY, VOGT

Data:

DRIVE MY CAR
reż. Ryûsuke Hamaguchi
Konkurs Główny

Ryûsuke Hamaguchi, Haruki Murakami, Antoni Czechow - tercet odrobinę egzotyczny, ale orientując się nawet pobieżnie w ich twórczości, należy to połączenie uznać za co najmniej intrygujące. Hamaguchi ewidentnie znajduje się na fali wznoszącej, nie spuszczają go już ze swoich radarów najważniejsze festiwale świata. W tym roku, zasłużenie, japoński reżyser wyróżniony został na Berlinale, a "Drive My Car" to drugie jego dzieło, które zakwalifikowało się do głównego konkursu w Cannes, już po swojej festiwalowej premierze stając się jednym z faworytów do najpoważniejszych nagród. Z Murakamim sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. To pisarz uwielbiany w zachodnim kręgu kulturowym, wieczny faworyt do zdobycia literackiej nagrody Nobla, z drugiej strony jego twórczość często bywa deprecjonowana przez "poważnych" intelektualistów. Ich zdaniem balansuje ona na cienkiej granicy między grafomanią i prawdziwą literaturą. Wielu reżyserów filmowych natomiast potrafi doskonale adaptować prozę Murakamiego, często zupełnie na nowo reinterpretując obecne w niej wątki i motywy, dając im drugie, filmowe życie. Tak było w przypadku mrocznego thrillera psychologicznego "Płomienie" Lee Chang-Donga , tak samo jest z filmem Hamaguchiego. 

Czytaj dalej >>>

 

HYTTI NRO 6
reż. Juho Kuosmanen
Konkurs Główny

Reżyser Joha Kuosmanen debiutował kilka lat temu na festiwalu w Cannes z czarno-białym, bokserkim komediodramatem "Najszczęśliwszy dzień Olliego Maki", wygrywając sekcję Un Certain Regard. Awans do głównej sekcji konkursowej francuskiego festiwalu to duży, ale też naturalny krok dla twórcy, którego śmiało można określić jako canneńskie odkrycie. Luźno oparty na powieści Rosy Liksom film zasłużył na rozgłos i atencję, jaką otrzymał, pojawiając się w Cannes. Historia o dwojgu młodych ludzi, których przypadkowo połączył się ze sobą los w tytułowym przedziale nr 6 pociągu na trasie Moskwa-Murmańsk stanowi nie tylko świadectwo dawnych, przed cyfrowych czasów (akcja filmu toczy się w latach 90.), w czym tkwi masa jej sentymentalnego uroku, ale też przypomina o zapomnianej magii spotkań i znajomości zawieranych naturalnie i spontanicznie. O tych międzyludzkich zderzeniach, których wyniknąć mogą najbardziej niesamowite niespodzianki. Laura (Seidi Haarla) wsiada do pociągu byle jakiego. Dosłownie. Jego trasa jest być może imponująca, bo obejmuje wielodniową podróż z Moskwy do Murmańska, ale warunki pozostawiają wiele do życzenia. Zbyt schludnie i wygodnie tu nie jest, postoje zapowiadają się na długie, zaopatrzenie wagonu restauracyjnego mizerne, a pociągiem zarządza gburowata konduktorka. Ze studentką z Finlandii w tę daleką wycieczkę miała zabrać się jej rosyjska kochanka. Cel - prehistoryczne malowidła skalne, nazywane tu petroglifami. Partnerka Laury w ostatniej chwili jednak rezygnuje z wyprawy. Finka więc w pojedynkę, z niewielkim bagażem, kamerą i walkmanem, zmierzy się z realiami rosyjskiej kolei. Na pewno ostatnią rzeczą, o którą by poprosiła, jest towarzysz podróży taki jak Vadim (Yuriy Borisov), który na dzień dobry w przedziale otwiera wódkę, zajada się kiełbasą i kieruje w stronę Laury obelżywe, mizoginistyczne komentarze. Nawet łapówką oferowaną konduktorce dziewczyna nie może się wykupić z towarzystwa Vadima. Młody mężczyzna jedzie do Murmańska do pracy w kopalni. Z Laurą niby niewiele go łączy, ale okoliczności - długa przeprawa przez szarą, mroźną Rosję - potrafią zbliżyć. Tym bardziej, że taka bliskość wydaje się jedynym antidotum na samotność i podróżniczą melancholię. 

Czytaj dalej >>>

 

STILLWATER
reż. Tom McCarthy
Pokazy Specjalne

Można było delikatnie wierzyć w film Toma McCarthy'ego. W końcu jego "Spotlight" to Oscarowy hit sprzed paru lat i zwycięzca najważniejszej statuetki Akademii. Ale gdyby przyjrzeć się wnikliwiej filmografii Amerykanina, można nabrać dużo więcej wątpliwości w stosunku do jego osoby. McCarthy bowiem nie ma szczególnie poukładanej kariery, która od małych sukcesów w kinie niezależnym w latach 00s, przebiega w sposób wybitnie chaotyczny. I w tę biografię reżysera świetnie wpisuje się "Stillwater". Jak w przypadku "Spotlight", scenariusz powstał w wyniku mocnej inspiracji historią Amandy Knox - amerykańskiej studentki, która spędziła 4 lata we włoskim więzieniu po tym jak skazana została za zabójstwo swojej współlokatorki, do czego nigdy się nie przyznała i pomimo wielu kontrowersji i niejasności w końcu została uniewinniona. W filmie natomiast wyrok za taką samą zbrodnię we francuskim więzieniu odsiaduje Allison (Abigail Breslin), której ojciec po latach od zakończenia procesu jeszcze raz próbuje zawalczyć o uwolnienie córki. Ona przekonuje, że jest niewinna, a on jej wierzy. Bill Baker (Matt Damon) to prosty człowiek i stereotypowy Amerykanin z prowincji, który grzecznie odpowiada na pytania 'yes, mam' i "no, sir'. Boryka się z własnymi problemami, w tym finansowymi, pracuje na kontraktach w branży paliwowej albo dorywczo fizycznie. Nigdy nie był wzorem męża i ojca dla swojej rodziny. Ten rys bohatera jest o tyle ważny, że wyjaśnia jego determinację w wyjaśnianiu sprawy córki. Na przekór prawnikom dziewczyny, dowodom i realiom Marsylii, gdzie wydarzyło się morderstwo. Francuskie miasto to trudny teren, Bill nie zna języka, wygląda tu jak zagubiony turysta, ale przypadkowo znajduje lokalną przewodniczkę Virginie (Camille Cottin), samotną matkę z dzieckiem, z którymi z czasem się zaprzyjaźnia. Czas jest dość kluczowym czynnikiem tej fabuły. Prywatne śledztwo idzie dość wolno, choć Bill odkrywa poszlaki, rzucające nowe światło na sprawę Allison, ale nie wystarczą one do jej wznowienia. Tę flegmatyczność akcji sprawny reżyser wykorzystałby na pogłębienie rysów psychologicznych postaci, budowania kontekstów, tworzenia szerszej persktywy. McCarthy częściowo próbuje to robić, ale wychodzi mu to wyjątkowo nieudolnie., bo też jego główni bohaterowie mają w sobie niewielki potencjał rozwojowy. Sporą część filmu zajmują też familijne wątki, gdy Bill próbuje ułożyć sobie życie w Marsylii, blisko córki i z nowymi kobietami u swojego boku. I w takiej mdłej, rozwleczonej ekspozycji mają one dramaturgicznie naprawdę niewiele sensu, czyniąc kulminacyjny moment w poszukiwaniach Billa wręcz kuriozalnym, zaś finałową konfrontację ojca i córki odartą z jakichkolwiek emocji. "Stillwater" trwa 140 minut - w tym czasie potrafi zniechęcić, uśpić i zmęczyć.

 

DE USKYLDIGE
reż. Eskil Vogt
Un Certain Regard

Eskil Vogt to ceniony scenarzysta, wieloletni współpracownik Joachima Triera, z którym zresztą w tym roku na festiwalu w Cannes promował konkursowego "Najgorszego człowieka na świecie". Vogt próbuje też swoich sił w reżyserskim fachu i jego drugą pełnometrażową fabułę należy zaliczyć do całkiem udanych. "The Innocents" to film z pogranicza horroru, mrocznej przypowieści o dziecięcej moralności i chałupniczego kina superbohaterskiego. Kilkuletnia Ida (Rakel Lenora Fløttum) wraz z rodzicami i starszą, autystyczną siostrą Anną (Alva Brynsmo Ramstad), przeprowadza się do nowego mieszkania. Osiedle wygląda na trochę wyludnione, bo jest akurat środek lata. Pomimo to Ida nawiązuje znajomość z Benem (Sam Ashraf), który imponuje jej umiejętnością przesuwania przedmiotów siłą woli. Jednocześnie praktycznie nie kontaktująca ze światem Anna zaprzyjaźnia się z Aishą (Mina Yasmin Bremseth Asheim), potrafiącą czytać jej myśli. Dzieciaki będą rozwijać swoje nadnaturalne umiejętności, ale nie każde z nich zrobi z tego dobry użytek. Wiecie, dzieci też mogą robić złe rzeczy. "The Innocents" to kino z klimatem, interesująco wykorzystujące dziecięcych bohaterów, którzy mogą wyglądać niewinnie i rozczulająco, ale tak naprawdę kryją w swoim wnętrzu wiele mroku. I tę ciemną stronę Vogt potrafi ukazać bez sięgania tylko po proste, oczywiste elementy typowe dla gatunkowego kina. Wiele scen, w tym te najbardziej dramatyczne, rozgrywa się praktycznie w naturalnym świetle dnia w środku skandynawskiego (więc też dość specyficznego) lata i nie traci wcale na tym ów nastrój grozy i tajemniczości. Kinetyczne pojedynki bohaterów toczą się często z zachowaniem dość dużej odległości, dzielą ich też piętra, ściany, budynki, co paradoksalnie nadaje tej interakcji więcej niezwykłości, mocno oddziałując jednocześnie na wyobraźnię widza. Filmowa przestrzeń - banalne osiedle, pobliski, lecz wcale nie monumentalny las, prosty prac zabaw, wnętrza mieszkań - dzięki dobrej pracy operatora GBS i autora muzyki Pessiego Levanto, spowija iście magiczna aura. "The Innocents" promieniuje też tą fascynacją Eskila Vogta światem, w jakim poruszają się najmłodsi, a który niedostępny jest dla dorosłych. Reżyser wierzy, że rządzi się on własną logiką, pełen jest niezwykłości, które rodzą się z dziecięcej wrażliwości i wyobraźni. To jest właśnie ten ponadnaturalny element rzeczywistości, w jakiej wszyscy funkcjonujemy.