„Magic Valley” to dziwna hybryda filmowej obserwacji małomiasteczkowej egzystencji w stylu przypominającym pokazywanego w zeszłym roku na AFF „Mordercy we mnie” oraz kryminału. Szczególnie ten drugi gatunek u Jaffe’a Zinna przechodzi dziwną, interesującą transformację. Film jest bowiem dość statyczny, poetycki i słoneczny, w powietrzu nie wisi „zapach zbrodni”. W niewielkim miasteczku gdzieś w Idaho doszło do morderstwa, ale nikt poza dwójką, małych chłopców o tym nie wie. Dzieciaki znalazły ciało, ale sprawą chcą się zająć same. Zinn nim wyjaśni zagadkę przestępstwa, sportretuje codzienną egzystencję kilku osób, których coś łączy z zabitą dziewczyną. Robi to trochę w stylu Coenów, ale do klasy mistrzów gatunku wąsatemu reżyserowi jeszcze dużo brakuje.
E tam. Raz, że nie ma tu żadnego wyjaśniania zagadki przestępstwa, bo mniej więcej od 5-tej minuty filmu wiadomo, kto jest mordercą. Dwa, że to zupełnie inne kino niż Coenów, bo nie chodzi w nim o opowiadanie historii, tylko o kontemplację pewnej społeczności. A trzy, że chyba nie zostałaś na spotkaniu z reżyserem, bo wąsy ma tylko na zdjęciu, a w naturze nie :P
No nie zostałam:) szkoda, że zgolił:P Na filmie zaś trochę się jednak wynudziłam. Szczerze mówiąc, cały czas miałam nadzieję, że reżyser dokona na końcu czegoś nieoczekiwanego, typu dziewczyna wróci do domu, okaże się, że chłopak miał coś innego na myśli, a mordercą np. będzie koleś, który zabił rybki, ale na nic takiego się nie doczekałam.
Heh, no bo to nie o tym był film :) Zapytano reżysera po filmie, na czym się wzorował, jakie inne filmy o tajemniczych zabójstwach lubi, na co on odpowiedział, że to w ogóle nie są jego wzorce, tylko Malick i Wang Kar-Wai, bo on lubi poezję w kinie.
napisała o Magiczna dolina
„Magic Valley” to dziwna hybryda filmowej obserwacji małomiasteczkowej egzystencji w stylu przypominającym pokazywanego w zeszłym roku na AFF „Mordercy we mnie” oraz kryminału. Szczególnie ten drugi gatunek u Jaffe’a Zinna przechodzi dziwną, interesującą transformację. Film jest bowiem dość statyczny, poetycki i słoneczny, w powietrzu nie wisi „zapach zbrodni”. W niewielkim miasteczku gdzieś w Idaho doszło do morderstwa, ale nikt poza dwójką, małych chłopców o tym nie wie. Dzieciaki znalazły ciało, ale sprawą chcą się zająć same. Zinn nim wyjaśni zagadkę przestępstwa, sportretuje codzienną egzystencję kilku osób, których coś łączy z zabitą dziewczyną. Robi to trochę w stylu Coenów, ale do klasy mistrzów gatunku wąsatemu reżyserowi jeszcze dużo brakuje.
E tam. Raz, że nie ma tu żadnego wyjaśniania zagadki przestępstwa, bo mniej więcej od 5-tej minuty filmu wiadomo, kto jest mordercą. Dwa, że to zupełnie inne kino niż Coenów, bo nie chodzi w nim o opowiadanie historii, tylko o kontemplację pewnej społeczności. A trzy, że chyba nie zostałaś na spotkaniu z reżyserem, bo wąsy ma tylko na zdjęciu, a w naturze nie :P
No nie zostałam:) szkoda, że zgolił:P Na filmie zaś trochę się jednak wynudziłam. Szczerze mówiąc, cały czas miałam nadzieję, że reżyser dokona na końcu czegoś nieoczekiwanego, typu dziewczyna wróci do domu, okaże się, że chłopak miał coś innego na myśli, a mordercą np. będzie koleś, który zabił rybki, ale na nic takiego się nie doczekałam.
Heh, no bo to nie o tym był film :) Zapytano reżysera po filmie, na czym się wzorował, jakie inne filmy o tajemniczych zabójstwach lubi, na co on odpowiedział, że to w ogóle nie są jego wzorce, tylko Malick i Wang Kar-Wai, bo on lubi poezję w kinie.
Reżyser Jess + Moss też mówił, że lubi Mallicka i poezję i akurat po jego filmie wierzę w to w 100%.