bjag

napisał o Łotr Jeden. Gwiezdne wojny - historie

Zdziwiłem się jak Luke na widok ojca! Trwająca od dwudziestu lat space-operowa posucha – za ostatni naprawdę dobry film z podgatunku uważam bowiem „Żołnierzy kosmosu” – została przerwana niespodziewanie przez film rozgrywający się w uniwersum „Gwiezdnych wojen”. Ewenement? Tak, bo przecież GW swojego czasu space-operę najpierw przytłoczyły, a potem skazały na infantylność. Tymczasem „Łotr 1”, jako bezpośredni prequel „Nowej nadziei”, nie dość, że przymusowo czerpie garściami z gwiezdnowojennej mitologii, to na dodatek jest dziełem w stu procentach oficjalnym i kanonicznym. I zupełnie innym od pozostałych. Raz, że posiada bardziej zwartą, kameralną wręcz fabułę. Oczywiście, w sensie stricte technicznym znowu dostaliśmy kosmiczne widowisko, lecz do pozostałych epizodów „Łotr 1” ma się mniej więcej tak jak „Willow” do „Drużyny Pierścienia”. Dwa, ten spin-off stanowi bez dwóch zdań najbardziej ponurą część gwiezdnej sagi. Kończy się co prawda promykiem nowej nadziei, ale kolorowo nie jest.