bjag

napisał o 2012

Filmy Rolanda Emmericha są najwyraźniej jak wino. Większość z nich w miesiącu premiery denerwuje jaskrawymi scenariuszowymi brakami (jedyny wyjątek stanowi doskonały „Dzień Niepodległości”), które z czasem blekną, poddają się energii wizualnych popisów. Pamiętam, że w kinie, prawdopodobnie za sprawą wygórowanych oczekiwań, „2012” mnie rozczarowało. Natomiast oglądane po latach na małym ekranie, z hiszpańskim dubbingiem, w nocnym autokarze jadącym z Cuenki do Quito, okazało się całkiem przyjemną hiperkatastroficzną rozrywką. Czego tu nie mamy: zawala się Półwysep Kalifornijski, wybucha superwulkan, megatsunami przewraca wielkie statki... Niestety, luzacki ton fabuły pogryzł się z ambitną, nieoczekiwaną próbą zgłębienia pewnego społecznego zagadnienia: Czy dziejowe kataklizmy łatwiej przetrwać osobom majętnym? Zatem ze względu i na swój temat, i na podtekst, „2012” okazałoby się filmem lepszym, gdyby Emmerich odważył się odmalować swoją apokaliptyczną wizję w nieco ciemniejszych barwach.