bjag

napisał o Wielki Gatsby

Obejrzałem trzy razy i za każdym wpadam w konsternację. Pierwsza część „Gatsby'ego” – do chwili pojawienia się na scenie tytułowego bohatera – jest bezbłędna. Supercharyzmatyczny DiCaprio zalicza tu jedno z najlepszych „wejść” w historii kina. Potem tajemnica pryska; razem z Nickiem Carrawayem odkryliśmy „who is who”. Jednak stary druh Baz Luhrman wycyzelowanym pierwszym aktem przykuł naszą uwagę do nadzwyczajnego świata bogoli z Long Island lat 20. – oglądamy więc dalej, nieświadomi prądu, który nieubłaganie już nas spycha i każe dryfować ku nudzie. Zrozumienie, co właściwie było z tą ekranizacją nie tak, przychodzi dopiero po napisach końcowych. Otóż nie da się przemienić stustronicowej książki, choćby i była sobie najwybitniejszą amerykańską powieścią, w dwuipółgodzinny film. Świetna muzyka ze stemplem Jay-Z nie wystarczy. Frapująca rola DiCaprio także nie. W sensie fabularnym wolę zresztą naszą „Lalkę”, wcześniejszą o 35 lat, tak podobną, że można by zarzucić Fitzgeraldowi plagiat.