Człowiek foka

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

Trudno w zasadzie powiedzieć, o czym do końca jest ten film. Rozpoczyna się w małej rybackiej mieścinie, gdzieś na wulkanicznej wyspie koła podbiegunowego, żyjącej ciągłym wspomnieniem katastrofalnej erupcji sprzed lat. W miarę szybko wątek ten zostaje wyparty przez zatonięcie kutra z 6 członkami załogi na pokładzie. Niech mi nie mają za złe kinowi przyjaciele, ale trudno nie uprzedzić, że tylko jedna osoba przeżyje, skoro film oparty jest na faktach. Dotyczy dokładnie wydarzeń z 1984 roku, kiedy to w ekstremalnych okolicznościach 5 stopni temperatury wody, samotny marynarz przeżył na oceanie bite 6 godzin i zdołał w dodatku dopłynąć do lądu. Wyczyn nieprawdopodobny i to jemu poświęcono ten film.
Chyba.
Rozpaczliwa walka z wodą kończy się mniej więcej za połową. Reszta filmu poświęcona jest zupełnie zbędnym badaniom naukowców nad bohaterem tego zjawiska. Badaniom tak bezsensownym, że jak tylko się zaczęły, wiedziałem już, jaki będzie ich rezultat.

Naszym cichym bohaterem jest Gulli. Nieśmiały facet z nadwagą ciągle mieszkający z rodzicami w rodzinnym mieście. Zapalony marynarz, skory do zabawy i przyjaźni, obarczony ewidentną otyłą traumą z dzieciństwa. Nie ma wielkich aspiracji; chciałby pić więcej mleka dla matki, spłacić długi, umówić się w końcu z upatrzoną dziewczyną. Na pewno też nie chce być bohaterem w sytuacji, w której postawił go los. Jedyne, czego pragnie, to przeżyć jeden dzień dłużej w zdradzieckiej wodnej toni. Cudownym sposobem udaje mu się ta sztuka, ale musi też patrzeć na śmierć przyjaciół, których nikt nigdy nie odnajdzie.

Trudno oddać traumę człowieka walczącego z naturą i samym sobą w takich okolicznościach. I średnio się to udało. Fakt, mamy do czynienia z bohaterem prostym i możliwe, że szybko znudziłoby się oglądanie go bez przerwy z tej samej perspektywy, ale użyte emocje i wspomnienia do opisania jego sytuacji nie są ani wystarczające, ani wciągające. Oscylują wokół codziennych spraw i przeżyć związanych z wybuchem wulkanu w młodości, jakby ten mityczny twór, którego nie zobaczymy, determinował jego życie w każdej sytuacji. Jednak z jakiegoś powodu, wizja tamtego wydarzenia znika wraz z uratowaniem się Gulliego. Cała uwaga społeczeństwa skupia się wokół nowego zjawiska: człowieka foki, badanego na wszystkie archaiczne już sposoby. Tylko, czy cokolwiek z tego wynikło? Bo mam wrażenie, że jedyne, co mieli do zakomunikowania zaangażowani światowi naukowcy to „nie wiem”.

Ale ja wiem, w czym leży problem. Nie da się opowiedzieć o wszystkim. W zaledwie półtoragodzinnym filmie twórca zawarł dzieciństwo, walkę o przetrwanie i medialny fenomen, który był jej skutkiem. Konstruując te wszystkie perspektywy nie jest chaotyczny, ale zwyczajnie skrótowy. Trochę lawy, gadania z mewami, mierzenia tkanki tłuszczowej. Nie ma miejsca na głębsze interakcje zarówno na ekranie, jak i widowni. Brakuje zróżnicowania rzeczy ważnych i ważniejszych, nie mówiąc już o konkluzji wynikającej z którejkolwiek z tych rzeczy; bez względu na to, jaką sympatią obdarzymy głównego bohatera.

Trochę to tak, jak mówić o obrazie w tym filmie. Na głębinie będzie bowiem startował w Panoramie Camerimage, więc powinien coś sobą reprezentować. Trzeba przyznać, że bardzo wymagające technicznie podwodne zdjęcia potrafią zbudować mroczną atmosferę morskiej otchłani. Klisze wspomnień z dzieciństwa również ciekawie urozmaicają wizualny przekaz. Tylko co z tego, skoro w kontekście całego filmu znaczą niewiele? Sceny kręcone poza zbiornikami wodnymi są zupełnie prostymi (aż do przesady) stylizowanymi na lata 80 rozwiązaniami korespondującymi z równie prostą konstrukcją fabuły - celującą w końcu w potrzeby prostych ludzi. Teraz jest pytanie, czy kilka rzeczy dobrych może wyciągnąć nawet niezbyt mierną całość?

Według mnie nie.

Jeden z reżyserów na WFF powiedział, że szczęśliwy kraj nie potrzebuje bohaterów. Mała rybacka wyspa po wulkanicznej katastrofie potrzebowała swojego. I to dla tych ludzi jest ten film. Dla nikogo więcej.

Zwiastun: