Berlinale 2023: Ukradziony cień

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Shadowless Tower to film, który uwielbia słowo „prawie”. To prawie romans, niemal rodzinny dramat, i mało brakuje mu do kina kulinarnego. Nieoczywista migotliwość sprawia przyjemność, jednak niekiedy wydaje się niepotrzebnym unikiem i niemożnością mówienia wprost.

© Lu Films

Zhang Lu lubi opowiadać o ludziach pomiędzy. Sam jest członkiem koreańskiej mniejszości w Chinach, jednak w ostatnich latach kręcił głównie filmy za granicą. To zwykle historie o osobach znajdujących się w zawieszeniu, daleko od swoich korzeni. Gu Wentong pochodzi z Pekinu, tu się urodził i przez całe życie mieszka, jednak trudno powiedzieć, żeby jego zakorzenienie w tradycyjnych strukturach rodzinnych było bardzo mocne. To mężczyzna w średnim wieku, po rozwodzie, a więc ani patriarcha, ani kawaler. Ma córkę, ale ona mieszka ze swoją ciotką, która jest w stanie zapewnić jej lepsze warunki. Nie jest też dzieckiem, jego matka zmarła, a z ojcem nie ma kontaktu. Ten brak osadzenia równoważy przywiązaniem do tradycyjnego jedzenia. Odwiedza niewielkie restauracje, w których serwowane są lokalne dania. Współpracuje z młoda fotografką Ouyang Wenhui. Wspólna praca zmienia się w głębszą relację. To tym łatwiejsze, że dziewczyna okazuje się związana z miejscami, które są również ważne dla Gu Wentonga.

Dla reżysera Fukuoki przestrzeń jest niemal równie istotna jak bohaterowie. Znaczna część akcji rozgrywa się w pekińskiej dzielnicy Xicheng, w której regularny układ ulic i jednorodność kolorystyczna budynków wskazuje na silę porządku. W tej narracji harmonia zawsze jednak jest zaburzona. W okolicy znajduje się najwyższa buddyjska pagoda w Chinach. Wieża w świątyni Miaoying ma nie rzucać cienia, stanowiąc wyzwanie dla praw natury. Przestrzeń w Shadowless Tower jest zawsze pokazywana oczami bohaterów, więc rozgrywający się na ekranie romans polega przede wszystkim na konsumowaniu kolejnych miejsc. Nawet kiedy rozdzieleni bohaterowie widzą ten sam zrujnowany budynek, symbolicznie prezentowana jest wspólnota doświadczeń.

Miłą odmianą po Yanagawie jest fakt, że Shadowless Tower to nie film tak jednoznacznie mizoginistyczny. Mocna obecność nieoczywistych postaci kobiecych (również siostra i córka głównego bohatera) sprawia, że ekranowe relacje muszą być partnerskie. Ciągle jest to obraz posługujący się bardzo wyraźnym męskim spojrzeniem, ale przynajmniej uprzejmość głównego bohatera sprawia, że nie wygłasza on różnych mało przyjemnych komentarzy. Przez to miłośnicy nieco knurskiego humoru poprzedniego filmu Zhanga Lu mogą czuć się rozczarowani. Niżej podpisany uważa, że to zmiana na plus i przejście od bardziej tradycyjnej komedii w kierunku nieoczywistego feel good movie wyszła wszystkim jedynie na dobre.

Kontekstem, który zawsze musi zostać rytualnie przywołany w kontekście filmów Zhanga Lu jest twórczość Hong Sang-Soo. Tych dwóch twórców naprawdę dużo łączy. Przede wszystkim poczucie humoru i fakt, że najczęściej ich produkcje obracają się wokół stołu z jedzeniem i alkoholem. Sang-Soo kręci filmy w pośpiechu, czego koronnym dowodem jest produkcja w znacznej mierze nagrana podczas trwania Berlinale. Ta dezynwoltura czasami prowadzi do intrygujących efektów, coraz częściej jednak nuży. Zhangowi Lu udaje się utrzymać hongowską iluzję improwizacji, jakby dialogi były wymyślane w locie przed kamerą, łącząc ją z precyzyjną strukturą narracyjną. I nie chodzi tu tylko o powracającą tytułową wieżę, która nie rzuca cienia, ale też powolne odsłanianie tajemnicy. Biorąc pod uwagę ton Shadowless Tower powiedzenie, że widać włożony wysiłek twórczy byłoby czymś niestosownym, dlatego lepiej zastosować termin spopularyzowany przez Klocucha, niekwestionowanego klasyka polskiego internetu, mianowicie widać w nim napracowanie. To kino zrobione z talentem i inteligencją, ale na pewno daleko mu do spektakularności czy wyjątkowego blasku. Czasami jednak matowość i nieoperowanie na wysokich tonach mogą być zaletą.