Szczególny dzień

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

Fantastyka naukowa okazuje się coraz bardziej atrakcyjną konwencją dla polskich filmowców. Znad Wisły wciąż nie odlatują statki kosmiczne, jednak stosunkowo często krajowi twórcy proponują wizje technologicznego i społecznego rozwoju. W ten nurt wpisuje się dystopijny Dzień, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę w reżyserii Michała Krzywickiego.

Przyszłość, w którą zabierają widzów scenarzyści nie jest odległa, to koniec przyszłej dekady. Przez ten czas wiele się zmieniło. Przede wszystkim wprowadzono program chemicznej neutralizacji przestępców. Skazani za zbrodnie nie trafiają do więzień, tylko zostają poddani automacji. Na ich szyjach umieszczane są obroże, które podają oszałamiającą substancję. Niweluje ból, ale też pozbawia wspomnień i zmniejsza możliwości intelektualne. Skazańcy stają się pozbawionymi świadomości niewolnikami, zdolnymi wyłącznie do prostych prac fizycznych. Przechodzą na własność państwa, jednak mogą zostać  odsprzedani podmiotom prywatnym. Pomoc ludziom po automacji jest surowo karana, jednak na taki akt miłosierdzia decyduje się Szymon (Michał Krzywicki), który znajduje na śmietniku porzuconą skazaną (Dagmara Brodziak). Dziewczyna nie ma już obroży, jednak praktycznie nie mówi, a jedno z nielicznych słów, jakie udaje jej się wypowiedzieć to najprawdopodobniej jej imię - Blue. Spotkanie odbywa się nie w porę, w końcu w ciągu kilkudziesięciu godzin Szymon ma popełnić samobójstwo. I to przed kamerami, w akcie protestu przeciw barbarzyńskiemu prawu.

Oglądając Dzień, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę trudno uwierzyć, że jest koniec grudnia. Ludzie ubrani są w letnie ubrania, a padający deszcz ma mało wspólnego z wczesną zimą. Michał Krzywicki i Dagmara Brodziak, scenarzyści, zdecydowali się na zaprezentowanie szeregu zmian, które mają czekać nas w przyszłości. Jedną z nich jest gwałtowny wzrost temperatur. Drugą i podstawową jest szereg reform prawnych, które prowadzą nie do świetlanej przyszłości, a do napędzanej chemią dyktatury. Wreszcie sporo rzeczy się nie zmienia. Popkulturowe nawiązania wydają się trwalsze niż ze spiżu, a Polska B zatrzymała się na wieki w początku lat dwutysięcznych. Trudno traktować Dzień, w którym... jak poważną fantastykę naukową. Świat przedstawiony zanim zostanie zbudowany już rozpada się na oczach widzów. Krzywicki i Brodziak nie przywiązują większej wagi do zaprezentowania spójnej wizji przyszłości, nie interesuje ich ani rozwój technologiczny, ani political fiction, po prostu proponują rozbudowaną alegorię.

Dzień, w którym… ma serce po dobrej stronie i stara się walczyć o sprawy słuszne. Opresyjność systemu prawa karnego i obojętność społeczeństwa na los wykluczonych to tematy, których polska rzeczywistość dostarcza w nadmiarze. Szkoda, że na tym nie poprzestano i dorzucono jeszcze kilka wątków. Najbardziej rażąca jest kwestia ekologiczna rozgrywająca się gdzieś w tle. Posługując się tytułem zwycięzcy tegorocznej Gdyni Krzywicki i Brodziak pokazują sumę “wszystkich naszych strachów”, jednak gdyby przynajmniej część wyrzucili z tego równania wynik byłby na pewno dodatni.

Realizacyjna sprawność ekipy Dnia, w którym… jest niezwykle imponująca. To film operujący mikrobudżetem, czego w ogóle nie widać. Praca operatorska Łukasz Suchockiego nie ustępuje w niczym zdjęciom produkcji dużo bardziej kosztownych. Największą oszczędnością na pewno jest obsadzenie pomysłodawców projektu w głównych rolach. Przesuwa to całość w kierunku intymnego, osobistego kina. Bliskość twórców, ich obecność w każdym elemencie filmu, z jednej strony tworzy ekscytujące spotkanie, z drugiej nie służy narracji. Krzywickiego i Brodziak ciężar budowanej konstrukcji fabularnej na tyle przytłacza, że nie byli w stanie się od niej zdystansować i nie pozbyli się elementów psujących jej wewnętrzną harmonię. Widzowie otrzymują strumień osobistych przemyśleń, odkryć i skojarzeń w gatunkowym kostiumie, zamiast dojrzałego, nakierowanego na ważny temat, kina.