Z ziemi egipskiej do izraelskiej

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

To film bardzo kameralny, mający w sobie wiele z ducha kina niezależnego i komedii drogi. Mainstream raczej nie będzie wiedział, z czego się śmiać, ale w pozornym nic-nie-dzianiu można upakować wiele humoru i zarazem prawdy o zwykłych ludziach.

Sytuacja jest prosta: z Egiptu do Izraela przylatuje mała orkiestra policyjna z Aleksandrii. Dumny dyrygent Tawfiq nie chce się zniżyć do kontaktu z ambasadą i zdaje się na samodzielność zespołu. W efekcie trafiają zupełnie nie tam, gdzie trzeba. Nie ma tam nie tylko żadnego "Centrum Kultury Arabskiej", ale nawet - podobno - żadnej kultury...

Akcja filmu dzieje się w noc, którą muszą spędzić na izraelskiej prowincji na środku pustyni Negew. Mieszkańcy miasteczka są gościnni i znajdują im miejsca w domach i sklepie, ponieważ brak tam nawet hotelu. Skryty i dumny Tawfiq na przykład nocuje u niezależnej kobiety, Diny, która wyciąga go do knajpy. Rasowy podrywacz Haled z kolei towarzyszy nieśmiałemu Papiemu, panicznie uciekającemu przed dziewczyną, która najwyraźniej na niego leci (pyszna scena nauki gestami!). Dwaj inni członkowie orkiestry trafiają na urodzinową kolację żony jednego z gospodarzy i są świadkami rodzinnych niesnasek.

Przez tę jedną noc nawiązują się nici sympatii. Obcy ludzie, z innych krajów i kultur (często przecież otwarcie wrogich) zwierzają się sobie nawzajem, a czasem tylko dostrzegają jakieś podobieństwo sytuacji, na przykład czekając na telefon przy budce. W każdym razie bez wielkich fanfarów dostrzegają w sobie nawzajem ludzi, z podobnymi problemami jak oni sami. Do tego zbliżenia nie jest potrzebne żadne centrum kultury, wystarcza język angielski oraz muzyka - uniwersalny język ludzkości.

Takie filmy robił kiedyś Jim Jarmusch (szczerze żałuję, że od nich odszedł!) czy (na szczęście do tej pory) Aki Kaurismäki. Ich bohaterowie są zagubieni, czasem gdzieś w drodze, a na pewno w życiu. Nie bardzo wiedzą, co robić. Snują się po ekranie i ta ich bezradność, nieraz pokrywana jakąś idiotyczną maską, budzi wzruszenie i śmiech zarazem. Tacy jesteśmy, gdy zapada noc, brak wskazówek, a wokół tylko pustynia...

Filmów takich jak "Przyjeżdża orkiestra" nie bardzo da się streszczać, ponieważ scenariusz tylko bazuje na jakiejś anegdotce, a prawdziwą treść stanowi duża dawka samotności i melancholii oraz fluidy przepływające między ludźmi. Po prostu trzeba to zobaczyć, żeby ocenić na ile się udało przenieść ten klimat na ekran. Eranowi Kolirinowi się udało: jest zabawnie, trochę nieporadnie, bardzo ciepło i chwilami poważnie, a zawsze subtelnie.

Oczywiście nie jest to film dla każdego, ale publiczność 23. Warszawskiego Festiwalu Filmowego zasłużenie nagrodziła ten film. Choć nie jest to dzieło głęboko przejmujące albo przełomowe, to bardzo się cieszę, że miałem okazję wreszcie nadrobić tę kinową zaległość. Już jestem ciekaw tegorocznego filmu Kolirina!

Zwiastun: