O kodzie źródłowym oraz o księżycu

Data:

Postanowiliśmy wybrać się z moim facetem (tym samym, który uważa, że oglądamy za dużo niszowych filmów) na "Kod nieśmiertelności". Oczywiście wylądowaliśmy w multipleksie, a jedynym powodem dla którego nie zamówiliśmy coli i popcornu, jest fakt, że się odchudzam (teoretycznie przynajmniej). Żeby nie było: był to stuprocentowo mój pomysł, moja słabość do Jake'a Gyllenhaala jest tak wielka, że zniosę najróżniejsze filmowe eksperymenty.

Poza tym lubię czasem uprawiać takie multipleksowe szaleństwo. Łażenie do kina na hollywoodzkie blockbustery jest niesamowicie odprężające, pod warunkiem że weźmie się poprawkę na dzwoniące telefony, siorbiących sąsiadów i filmy, do których należy wyłączyć myślenie. Dlatego też nie spodziewałam się po filmie Duncana Jonesa za wiele. Lepiej mieć pozytywną niż negatywną niespodziankę. Tutaj na przykład nie zawiodłam się. Jest to typowa, całkiem fajna sensacja, która jednak nie wciąga. Nie widać w filmie pasji. Co więcej, historia jest niezła, ale nie wygląda na zbyt przemyślaną. Główny bohater skacze w czasie, więc wszystko musi działać jak w zegarku, wydarzenia niezależne od bohatera powinny dziać się zawsze w tym samym momencie. Należy się też nieźle nagłowić, żeby nie stworzyć historii o podróżach czasoprzestrzennych, które aż roją się od paradoksów dziadka, nielogicznych efektów motyla i tym podobnych atrakcji. Lektura wpadek na stronie IMDB filmu upewniła mnie w tym, że Jones musiał kręcić film z pomieszczenia, które było podobne do tego, w którym siedział Colter Stevens ̶ bohater filmu. Nie dość, że nie można się stamtąd wydostać (choćby po to, żeby zobaczyć jak naprawdę wygląda wjazd do Chicago), to jeszcze nie ma internetu, więc nie da się sprawdzić masy szczegółów (Uprzedzając pytanie: nie, nie znam się na belkach amerykańskich mundurów i fakt, że te belki były złe nie przeszkadzał mi w odbiorze. Sądzę jednak, że jeśli wydaje się 30 milionów dolarów na film, to należy go zrobić porządnie).

Mimo masy wad i uchybień w "Kodzie źródłowym" postanowiłam jednak obejrzeć "Moon" ̶ debiut reżyserski Duncana Jonesa. I wpadłam z kretesem, zakochałam się na zabój. Film jest wciągający i klaustrofobiczny. Jest to też hołd złożony science fiction jako gatunkowi filmowemu, a im więcej myślę o "Moon", tym więcej filmowych odniesień wyłapuję ("Solaris", "Gwiezdne wojny", "Odyseja kosmiczna" czy mój ukochany "Blade runner" ̶ między innymi to motywy z tych obrazów przewijają się u Jonesa). Historia jest prosta i dopracowana, fabułę można streścić w trzech zdaniach, bohatera (a w zasadzie bohaterów) da się lubić, końcówka pozostawia totalny niedosyt i człowiek nie wychodzi z kina z jednym pytaniem cisnącym się na usta: "WTF?" (co niestety miało miejsce w przypadku "Kodu").

Małym minusem moich zachwytów nad "Moon" jest fakt, że tak naprawdę to już nie wiem, co sądzić o Duncanie Jonesie. Może z niego wyrosnąć drugi Christopher Nolan, może też z niego zostać drugi Michael Bay. Nic więc dziwnego, że nie mogę się doczekać kolejnego filmu, tym bardziej że Jones nakręcił "Kod nieśmiertelności" tylko po to, aby sfinansować swój kolejny projekt, co może oznaczać, że decydującą rolę na planie miał nie reżyser, a producenci. Jeśli kolejny obraz Jonesa będzie choć w połowie tak ciekawy jak "Moon", myślę, że będę mogła wybaczyć Jonesowi sprzedanie się wytwórni;)

Motywy z "Blade runnera"?! Już oglądam.

'Moon" to kino science fiction w najlepszym wydaniu. Z pewnością stanie się klasyką gatunku.

Najprawdopodobniej nie stanie się klasykiem gatunku, bo mimo wszystko, mało do niego wnosi.

Ale fakt faktem, film trzyma poziom od początku do końca.

Dodaj komentarz