O miłości i innych lekach (a nie używkach, jak chce nas do tego przekonać polski dystrybutor filmu)

Data:
Ocena recenzenta: 5/10
Artykuł zawiera spoilery!

Może dawno nie oglądałam żadnej komedii romantycznej i zapomniałam, że należy stosować przy nich metodę ŚOSZ*. Może walentynki sprawiły, że tego typu klimaty przyprawiają mnie o silniejsze niż zwykle mdłości. A może po prostu jestem zawiedziona, bo miałam spore oczekiwania wobec „Miłości i innych używek”, a…wyszło jak wyszło.

Oczywiście są gorsze filmy tego rodzaju i naprawdę, obejrzenie „Miłości…” nie sprawia większego bólu. Jest nawet parę pozytywnych punktów: śmieszne dialogi, ciekawie pokazany światek koncernów kosmetycznych, niezły warsztat reżyserski, aktorski i scenariuszowy (najgorsze jest chyba to uczucie, gdy oglądam film i wstydzę się za jego twórców), a co za tym idzie, stosunkowo mała ilość żenujących dowcipów, czy – last but not least – goły tyłek Jake’a G.

Ale oprócz tego film jest średni.

Mam wrażenie, że twórcy chcieli pomówić o czymś poważnym – chorobie Parkinsona – ale w ostatniej chwili stchórzyli. Przez to większość filmu, a przede wszystkim ostatnie sceny są rażące, jeśli weźmiemy pod uwagę jak za parę lat będzie wyglądać życie Jamiego i Maggie. Zamiast poważnego tematu poruszonego w konwencji komedii romantycznej mamy parę odważnych jak na ‘rom-com’ scen łóżkowych i historię według oklepanego scenariusza: playboy spotyka dziewczynę, traci ją, i odzyskuje po Wielkiej Pogoni w ostatnich minutach filmu (aż dziw, że nie na lotnisko). Jak tak o tym teraz piszę, to aż dziw, że wytrzymałam do końca – ale to chyba przez to, że liczyłam na więcej gołego Jake’a Gyllenhaala.

Po obejrzeniu filmu naszło mnie takie depresyjne uczucie**, że tak naprawdę to im się nie uda. Ona będzie coraz bardziej chora i agresywna, on niekoniecznie będzie musiał to znosić (Jamie nie jest zbyt silnym psychicznie facetem). A im bardziej ona będzie chora, tym częściej on będzie ją zdradzać. Możliwe, że ich związek rozwali się z hukiem. A chłopak na pewno nie wie, na co się pisze.

Jasne, że ktoś może sobie pomyśleć: laska ogląda komedie romantyczne i dziwi się, że nie ma w nich głębi czy realizmu. Wiem, że to trochę tak, jakbym krytykowała pornosy za to, że nie kończą się ślubem, albo spodziewała się dobrego filmu psychologicznego po Michaelu Bayu. Ale tu chodzi o coś innego. Wierzę, że da się nakręcić DOBRĄ komedię romantyczną mówiącą (choć szczątkowo) o poważnych sprawach. Film zabawny, choć niekoniecznie taki, na którym wybucha się gromkim śmiechem. Komedię, której twórcy nie muszą reklamować „momentami” z aktorami. I mimo że opartą na wyświechtanym schemacie, COŚ do niego wnoszącą. A przynajmniej będącą niezłą odskocznią, pozwalającą zapomnieć o mrozie za oknem i najazdem karaluchów na kuchnię oraz o tym, że zabunkrowane na smutny lutowy dzień ciasteczka zaginęły w jakiejś czarnej dziurze.

Szkoda, że twórcom „Miłości…” się nie udało. Potencjał zdecydowanie był.

*Ściągnąć – Obejrzeć – Skasować – Zapomnieć
** kolejny minus filmu: komedie romantyczne mają pocieszać, a nie dołować.

Zwiastun:

dobrze napisane. fajnie, że ktoś inny potrafi napisać coś pod czym mogę się podpisać, bo mi jakoś ciężko te zdania ze sobą poukładać, żeby sens był jak trzeba, heh.

Dodaj komentarz