Zabijanie na śniadanie

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

Między pomidorami, a serkiem. Tak właśnie ten film trafił w moje ręce. Nabyłam go drogą kupna w pewnym dyskoncie (który ostatnio został uznany za "sklep dla ludzi biednych") - czyli w miejscu, gdzie się tego najmniej spodziewałam. Mimo tych niespodziewanych okoliczności, na deser otrzymałam kinową ucztę. I to na całkiem przyzwoitym poziomie.

Ten film to historia siódemki gangsterów - londyńskich "istenderstów", używających twardego cockneya i jeszcze twardszych pięści zamiast argumentów w dyskusji. Ich świat jest brutalny i pozbawiony skrupułów. Wytyczne są proste: żeby przeżyć, musisz zdobyć szacunek, a to oznacza, że musisz komuś spuścić łomot - i samemu nie oberwać przy okazji. Żadnej ściemy. To nie jest fabularna opowiastka, tylko dokument.

Ten film jest surowy. Nakręcony na czarno-białej, ziarnistej taśmie - przez jakieś 80 minut trzyma w fotelu jakby kajdankami. Każde kolejne stwierdzenie, padające z ekranu szokuje. Niby to dokument, ale nie do końca jestem w stanie objąć swoim małym rozumkiem, że to co słyszę, to najprawdziwsza prawda. Że siedmiu facetów prześciga się w wymienianiu: za co siedzieli, co złego zrobili, ile razy oberwali itd. Liczba ran postrzałowych, kłutych i ciętych przypomina wyliczankę z usuniętej w montażu sceny z filmu "Rambo". I mówią to kolesie z uśmiechem na ustach - czasem w garniakach, a czasem w koszulkach polo - często podstarzali już, łysiejący i mocno "podtatusiali", z pozapuszczanymi brzuszkami...

Tym bardziej szokuje, gdy reżyserka filmu, zadająca pytania zza kamery w którymś momencie zwraca się do jednego z nich "tatko". Podobno Nicola Collins nie miała pojęcia - kim jest jej ojciec. Że to jeden z najbardziej brutalnych angielskich przestępców, mający na sumieniu dziesiątki ofiar.

Może dlatego udało jej się namówić jego i innych "istendersów" na taką szczerość. Żadnemu innemu filmowcowi chyba nie udało by się podejść do nich tak blisko...