Banana, czyli Minionki rozbawią każdego

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

„Minionki” to jedna z najbardziej wyczekiwanych familijnych premier tego roku. Zaliczam się do grona fanów żółtych, pigułkowatych stworzeń, więc moje oczekiwania wobec produkcji Kyle’a Balda i Pierre’a Coffina były ogromne. Minionki przez ostatnie kilka lat stały się żywą marką – widać je w zabawkach dla dzieci, jedzeniu, a nawet przedmiotach codziennego użytku, które skierowane są nie tylko do najmłodszych. Wyzwanie uczynienia z tych istot pierwszoplanowego bohatera nie należało więc do najprostszych, tym bardziej, że stały się pewnym fenomenem trwającej właśnie dekady. Czy twórcy stanęli na wysokości zadania? Czy udało się stworzyć film, który trafi do fana Minionków, niezależnie w jakim jest on wieku?

Historia Minionków sięga zarania dziejów. Tictacowate stworzenia, których celem zawsze było służenie najstraszliwszej istocie obecnie żyjącej na świecie, niejednokrotnie przypadkowo uśmiercały swojego guru. Pomocnicy czarnych charakterów w końcu tak mocno podpadli pewnej francuskiej armii, że musieli uciekać aż na koło podbiegunowe. Niestety, okazało się, że znalezienie domu nie jest spełnieniem ich marzeń. Minionki bez szefa wpadają w depresję, tracąc chęć do życia, a ich pozytywna energia zaczyna wyraźnie słabnąć. Nieustraszony Kevin, głupiutki Bob oraz nierozgarnięty Stuart wyruszają na wyprawę w poszukiwaniu nowego pana dla swojego plemienia. Docierają do Nowego Jorku, jest rok 1968, a akurat niedaleko rozpoczyna się Festiwal Zła gromadzący najgroźniejszych przestępców z całego świata. Trójka Minionków poznaje tam Scarlett O’Haracz i wypatruje okazję do tego, aby odmienić losy swoje oraz swoich bliskich. Jednak czy uda im się sprostać wymaganiom nowej pracodawczyni? Oraz, co ważniejsze, czy uda się utrzymać ją przy życiu?

„Minionki” to sequel, a zarazem spin-off filmów „Jak ukraść księżyc?” oraz „Minionki rozrabiają”. We wcześniejszych produkcjach tytułowe stwory pełniły rolę drugo- czy nawet trzeciorzędnych bohaterów, tym razem zajęły pierwszy plan. Twórcy nie ujęli nic z ich cech charakterystycznych, które zdołaliśmy poznać w poprzednich obrazach, jedynie je wzmocnili.

Fabuła w „Minionkach” nie jest najważniejsza. Zajmuje jedno z ostatnich miejsc w hierarchii elementów składowych filmu animowanego. Wszystko dlatego, że zaprezentowana historia jest bardzo niespójna oraz zwyczajnie nudna zarówno dla starszego, jak i młodszego widza. Jedynie początkowa sekwencja traktująca o tym, jak Minionki wpłynęły na losy świata okazuje się autentycznie wciągająca oraz zabawna dla każdego, bez względu na wiek.

Słaby scenariusz przysłaniają tytułowe istoty, których niesłabnąca energia, nieporadność, gapiostwo są cechami, za które pokochaliśmy je najbardziej. Minionki zawsze pełne są dobrych chęci i to nie ich wina, że zazwyczaj uśmiercają swojego pana. Ich mowa, złożona z różnych języków świata, bawi tak samo, jak zlepek skeczy i scenek, które oglądamy podczas seansu. Wykrzykiwane „banana!” ma szansę na kilka miesięcy zagościć w naszym życiu codziennym, szczególnie, jeśli mamy dzieci w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym. Choć kto wie, może dotknie to także studentów?

Pomiędzy filmami pojawiło się kilka krótkometrażówek poświęconym Minionkom. Slapstickowe gagi kupiły każdego, zarówno młodszego, jak i starszego widza. Jednak zestawiając je z dziewięćdziesięciominutowym filmem okazuje się, że żółci bohaterowie o wiele lepiej sprawdzają się w krótkim metrażu niż w tym pełnym.

Trudno określić, do jakiego odbiorcy skierowana jest ta produkcja. Twórcy nie stronią od czarnego humoru, wyposażają głównego szwarccharaktera nawet w piłę mechaniczną, a życiowym celem tytułowych Minionków okazuje się służba najgroźniejszym osobnikom na świecie. Nie znajdziemy tu także morału ani nie zostaniemy uraczeni opowieścią o sile przyjaźni. Dla dzieci nie będzie tutaj ani krzty etycznej edukacji o tym, jak postępować w życiu. Slapstickowe żarty trafią być może do wszystkich odbiorców, lecz te dotyczące kultury – Królowej Elżbiety czy angielskich zwyczajów – których zdecydowanie w filmie najwięcej, zrozumieją jedynie dorośli. Elementem spajającym obie grupy będzie jedynie wcześniej wspomniany początek, który także w ostatecznym rozrachunku okaże się najzabawniejszy.

Pomiędzy jednym a drugim gagiem można dostrzec, jak nietuzinkowo udało się twórcom ukazać Nowy Jork lat 60. To przecież czas, gdy hasło „make love not war” było silniejsze niż kiedykolwiek dotąd, jeansy stawały się najmodniejszym trendem, a muzyka odgrywała społeczno-polityczną rolę. Dodajmy do tego przenoszący w czasie soundtrack, w którym usłyszeć można Rolling Stones, a także scenę, która ubawi dorosłych, nawiązującą do jednej z okładek zespołu The Beatles. Kwintesencja roku 1968 roku oraz żywych do tej pory legend.

Pomimo tego, że rzeczywiście było zabawnie, „Minionki” nie sprostały moim ogromnym oczekiwaniom. To rodzinny film, który jednak nie każdemu przypadnie do gustu – z powodu braku morału lub zbyt dużej ilości czarnego humoru. Jednak jedno jest pewne – w zależności od wieku, każdy śmiać się będzie z czegoś innego, a wszyscy z seansu wyjdą w dobrym nastroju i z bananem na twarzy.

Zwiastun: