Powrót do dzieciństwa, czyli nie bądź mugolem!

Data:

Moje pokolenie określane jest na wiele sposobów. Ale co z tego, jak o nas mówią socjologowie, badacze czy nasi rodzice, skoro każdy z nas przydzieliłby się do innej szufladki. Ja, od dłuższego czasu, twierdzę, że należę do pokolenia HP, Harry’ego Pottera. Pomimo czytania za młodych lat „Czarnoksiężnika z Krainy Oz” czy „Władcy Pierścieni” to właśnie seria J.K.Rowling najbardziej rozbudziła moją wyobraźnię, pozwoliła na marzenia i ukształtowała system wartości. Dlatego powrót do tego świata magii, w którym wcale nie czuję się mugolem, był przeze mnie niezwykle wyczekiwany. A jednocześnie panikowałam, że może być tak źle lub niestrawnie jak z niektórymi ekranizacjami przygód Chłopca, Który Przeżył. Wobec tego jak sprawdził się suplement do znanego nam już uniwersum – niezbędny element dopełniający całości czy fiasko twórców, którzy mieli nadzieję po raz kolejny napełnić kieszenie?

Rok 1926, siedemdziesiąt lat przed tym, jak Harry Potter czytał podręcznik „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”. Newt Scamander (Eddie Redmayne) przybywa do Nowego Jorku z tajemniczą walizką. Wypełniają ją fantastyczne zwierzęta, które hoduje i pielęgnuje, aby nauczyć resztę czarodziejskiego świata, jak należy się z nimi obchodzić, aby ich nie przestraszyć. Jego pobyt na obcym lądzie mógłby pozostać niezauważony, gdyby nie zwyczajny pech. Przed siedzibą nowojorskiego banku wpada na niego niemag (czyli amerykański mugol), Jacob Kowalski (Dan Fogler), niosący, przypadkowo, tak samo wyglądającą walizkę. W wyniku serii niefortunnych wydarzeń kilkoro ze zwierząt wydostaje się na wolność, czego świadkiem zostaje Tina (Katherine Waterston), będąca jeszcze niedawno aurorem. Zaniepokojona całą sytuacją stara się poinformować o zaistniałej sytuacji zwierzchników i pomóc Newtowi w odnalezieniu zwierząt. A nie jest to w Stanach Zjednoczonych najlepszy czas na ujawnianie się czarodziejów – zbyt wiele incydentów zwróciło uwagę mugoli na świat magii, tym bardziej, że Grindelwald nadal nie zaprzestaje ataków na całym świecie…

Barwnie przedstawiony świat magii to przede wszystkim urzekająca plejada tytułowych zwierząt (niuchacz został moim ulubieńcem), których poznajemy całkiem sporo. Dobrze rozpisana dramaturgicznie linia fabularna wciąga i satysfakcjonuje od początku do końca, co uwidacznia, że Rowling może się sprawdzić także jako scenarzystka. Na szczęście w tej opowieści nie zabrakło także mrocznych elementów, które napędzają intrygę, wokół której toczą się losy głównego bohatera i jego nowych przyjaciół. Jak istnienie sekty starającej się udowodnić istnienie magii czy pojawienie się w mieście nieznanej niszczycielskiej siły, której pochodzenia nie znają nawet czarodzieje. Rowling także opowiada o problemach, które mają miejsce w naszej, mugolskiej rzeczywistości, dzisiaj i przez zachowanie Tiny stara się przekazać, jak powinniśmy reagować w pewnych sytuacjach.

Z pewnością fani Harry’ego Pottera będą zachwyceni możliwością wyłapywania różnych smaczków, jak i cieszenia się oczywistymi kontekstami, nawiązaniami, pojawianiem się znanych im z powieści postaci. David Yates po zrobieniu czterech filmów o Harrym w końcu w pełni zrozumiał czarodziejski świat, uchwycił jego atmosferę i właśnie tę magię, którą kreuje Rowling na papierze, a potem ona odżywa w czytelnikach.

„Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” to trochę taki sfilmowany podręcznik, który opowiadany jest przez „super profesora”, w nietypowej szkole, w trakcie zajęć, na które każdy chciałby chodzić. Newt Scamander to doskonale napisana postać, która jednak nie wypadałaby tak dobrze na ekranie, gdyby nie najcudowniejszy na świecie Eddie Redmayne. To zupełnie inny typ bohatera niż ci, których oglądaliśmy i pokochaliśmy we wszystkich częściach „Harry’ego Pottera”, mimo, że również zrobiłby wszystko, aby uratować każde niewinne stworzenie od cierpienia czy niezasłużonego losu. Niemniej, nacechowanie emocjonalne całej produkcji (tak, fani – popłaczecie się) to również w głównej mierze zasługa Scamandera i Redmayne’a.

Jedynym elementem filmu, który mnie nie porwał ani nie zadowolił wystarczająco, to postać Tiny. Mimo, że Katherine Waterston rzeczywiście spełnia kryteria zadowalającego aktorstwa, to trudno było mi polubić tę bohaterkę. Jakby nie patrzeć, do większości przykrych zdarzeń doprowadziła ona zbytnio starając się być służbistką i nie wierząc w dobre zamiary Newta. Oprócz głównego bohatera nadrabia także jego nowy przyjaciel, niemag Jacob. Zachwycony światem, w którym się pojawił, czuje, że zaczyna do niego przynależeć. A dobre serce powoduje, że chce czarodziejom pomagać na każdym kroku. Za to Ezra Miller chyba już pozostanie z łatką tego dziwnego psychopaty, który ma dobre serce, tylko trochę mu w życiu nie wyszło z pokazywaniem tego ludziom – bo to w końcu przez nich stał się tym, kim jest.

Produkcja Rowling i Yatesa wizualnie zachwyca – zarówno wizerunki zwierząt, jak i wygląd Nowego Jorku z lat 20. XX wieku czy kostiumy bohaterów dopełniają klimatu, który wydawałby się nie do odwzorowania. Przy tym świetnie zrobione efekty specjalne zachęcające do wybrania się na seans w 3D dodatkowo budują napięcie przy scenach akcji czy typowo przygodowych.

Bardzo się cieszę, że „Fantastyczne zwierzęta…” powstały – bez nich pozostałby dla mnie jakiś niesmak dla filmowego świata magii. To film będący niesamowitą zabawą zarówno dla fanów twórczości J.K. Rowling, jak i dla tych, którzy nie bardzo odnajdują się w magicznym uniwersum. Świetnie zrealizowane efekty, dobrze napisany scenariusz i przeuroczy Eddie Redmayne wcielającym się w jednego z najcieplejszych bohaterów, jakich moglibyśmy sobie wymarzyć. Apeluję więc – wróćcie wszyscy do czasów dzieciństwa i przestańcie być mugolami, czas połapać fantastyczne zwierzęta przez ponad dwie godziny.

Zwiastun: