Jezus i Ameryka kontra Kononowicz

Data:
Ocena recenzenta: 7/10
Artykuł zawiera spoilery!

Oczywiście, że jest to gorzej zagrane. Scenariusz ma prostszą konstrukcję, a postacie są psychologicznie uboższe i opisane za pomocą zaledwie kilku cech. I jest w nim o wiele mniej realizmu, a fabuła podporządkowana jest przaśnej grotesce. Ale w wymowie „Wyborcze jaja” są o wiele bardziej doniosłe i pesymistyczne niż „Idy Marcowe”. I wydaje się, że również celniej diagnozują problemy współczesnej demokracji.

Cam Brady jest senatorem od czterech kadencji. Pozycje w swoim stanie wyborczym ma na tyle silną, że nikt nie ma na tyle odwagi albo rozumu, by rzucić mu rękawice. Ale długoletni senator podpadł opinii publicznej klasycznym politycznym zachowanie – wykorzystał władzę i status społeczny i zamienił go na sex z blond modelką. To oczywiście nie spodobało się sponsorom jego kampanii wyborczej, którzy postanawiają wesprzeć innego kandydata, Marty Hugginsa – miejscowego idiotę i lokalnego patriotę. I powstaje oś konfliktu – cyniczny seksoholik kontra naiwniak, za którego plecami stoją dwaj bracia, właściciel korporacji robiący interesy z chińczykami. Tu wchodzimy w pole dramatu antycznego, wyboru mniejszego zła - miedzy osobą nachalnie antypatyczną a skromnym naiwniakiem, który ma bagaży złych interesów na plecach.

Poczciwy frajer nie miałby oczywiście żadnych szans w starciu z doświadczonym politykiem. Ale na pomoc mu przybywa PR-owski Faust, który ukazuje mu sztukę ”nie lamienia” i politycznego lansu. Podkręca jego kompleks ojca, wprowadza na ścieżkę machiavellizmu, czyni z niego bad boya, czyli rasowego polityka.

Rozpoczyna się ostra kampania wyborcza, w której wykorzystuje się wszelkie propagandowe tricki współczesnej demokratycznej elekcji. Kandydaci całują bobasy, organizują spotkania z wyborcami, na których przekonują każdą grupę społeczną, że to ona jest jądrem tego narodu, i tego kraju. Mówią duża pięknych słów o swojej wizji Ameryki, która trwa w wiecznym sojuszu z Jezusem, by nieść światu wolność. I dużo brzydkich słów o swoim przeciwniku, który zwykle jest kretem bądź fundamentalistów religijnych, bądź europejskich komunistów – co ciekawsze, można spełniać te dwie role jednocześnie.

Najciekawszy w tym wszystkim jest motyw braku. Nie sposób rozróżnić opcji politycznych kandydatów - który z nich jest demokratą, a który republikaninem. Obydwaj są reprezentantami klasy średniej, obydwaj cenią wolność i rynek – fundament nauk Jezusowych. I obydwaj zrobią porządek w Waszyngtonie. Spór między nimi nie toczy się o sprzeczne, konfliktowe wizje, ale o to, kto tę wizję lepiej reprezentuje.

Cała kampania to oczywiście show, teatrzyk polityczny, a to, co najważniejsze, dzieje się za kulisami. Politycy to marionetki, grający na ludzkich uczuciach symbolami religijnymi i narodowymi. A każdy pokazuje, że to właśnie on jest nie tylko ucieleśnieniem amerykańskiego snu, ale sprawi również, że amerykańskie marzenia spełni się dla jego wyborców.
Pod tą retoryką i realną nawalanką o symbole kryją się wielkie interesy. Bracia Motch, korporacyjni bonzowie, chcą zwiększyć swoją stopę zysku z kapitału, zamierzają wykupić jeden ze stanów Ameryki i stworzyć w nim „Little China”, obszar nie objęty nowinkami kulturowymi, takimi jak: ośmiogodzinny czas pracy, zakaz pracy dzieci, czy płaca minimalna.

Finałowa scena przynosi piękny katharsis – obydwaj politycy łącza się, odnajdując młodzieńczy idealizm i wyganiają braci Motch, tam, gdzie ryż uprawiają, czyli do Chin.

Pierwsze, powierzchniowe odczytanie tego filmu wskazywałoby na jego krytyczny stosunek do korupcji w polityce, do jej uwikłania się w kontakty z wielkim biznesem, do tego, że politycy są tylko posłami korporacji. Ale być może problem demokracji i diagnoza postawiona w tym filmie jest dużo poważniejsza. A chodzi o pustkę kryjącą się za polityką, o jej brak treści. O Postpolitykę. Bo gdy wyeliminujemy z tego filmu zmagania z korporacjami, okaże się, że już nie ma o co walczyć, a polityka to tylko rutyna. Wprawdzie jeszcze angażuje, ale tylko z powodu sentymentu, albo dlatego, że nie dostrzega się, że jej moc twórcza jest minimalna. Ma jeszcze zdolność do drobnej korekty rzeczywistości. Może trochę ułatwić albo utrudnić życie. Ale tak naprawdę wszystko co ważne, wszystkie fundamentalne check pointy zostały już zaliczone. A polityką to już tylko zarządzanie zasobami ludzkimi, które ma dla ludzi tak samo wielkie znaczenie, jak wybór miedzy żurkiem a barszczem białym na obiad, lub wybór zwycięscy kolejnego talent show.
W polityce wszystko, co ważne, już było. Teraz to tylko rozrywka. I nie jest tak, że PR wchłonął politykę. On tylko zasiadł na opuszczonym przez nią miejscu.

Zwiastun: