WFF Daily Digest: Episode 3

Data:

Pierwszym moim niedzielnym seansem miały być Opowieści Złotego Wieku, lecz niestety bilety zostały wykupione i nie udało mi się żadnego wyżebrać. Biorąc pod uwagę, że znajomi, kierujący się moją listą 'na co na WFF' bilety jeszcze dostali, zaczynam zastanawiać się na ile inteligentne z mojej strony jest polecanie filmów, za nim samemu kupię na nie bilety...

Krótka drzemka i Upperdog - historia grupy osób, początkowo nieznającej się wzajmnie. Każda ma własne problemy, które wiążą się ze sobą. Nic nowego, filmy z rodziny Magnoliaceae powstają w Norwegii co roku. Ten jest o tyle wyjątkowy, że nie sprawia wrażenia sklejonych na siłę pomysłów kilku autorów: historie poszczególnych bohaterów zgrzane są na ciepło metodą bezszwową. Całość, również dzięki subtelnemu lecz dobremu aktorstwu sprawia bardzo autentyczne wrażenie i nie przeszkadza fakt, że nie mówi nic nowego. Nie oczekujcie arcydzieła, lecz jeśli lubicie podglądać ludzi w ich problemach - to film dla was.

Dla mnie z kolei był Musashi, ostatni samuraj - historia bezkompromisowego perfekcjonisty i pragmatyka zawsze mnie inspirowała. Po filmie spodziewałem się pół-fabularyzowanej, pół-dokumentalnej biografi - niesłusznie. Fakty z życia Musashiego podawane są niechronologicznie i zbyt chaotycznie jak na biografię, a wygłupowaty styl zupełnie nie pasuje do dokumentu. Z ekranu jesteśmy bombardowani słowotokiem i obrazami zmieniającymi się w takim tempie, że wątpię, czy czytając napisy, widz, który nie słyszał wcześniej o jednym z największych szermierzy Japonii, jest w stanie wszystko przyswoić. Dla fanów może to być niezła zabawa: melanż stylów, wraz z soundtrackiem, wahającym się od rocka i muzyki elektronicznej po tradycyjną japońskę recytację śpiewaną jest bardzo przyjemny, animacje są często wierne w szczegółach historii w stopniu większym, niż wspomina o tym narrator (choć chyba zakradło się również kilka niezgodności). Mi się podobało, a interpretacja autora szkoły walki dwoma mieczami 'Dwóch Niebios scalonych w jedno' była dla mnie nowa.

Nic nowego natomiast nie ma w Górze bez drzew. Inni już pisali szerzej o tym filmie, więc powiem krótko: nie mam w ogólności nic przeciwko filmom powolnym, osobistym, opartym na szeregu luźno powiązanych scen. W zamierzeniu miały one odzwierciedlać wspomnienia reżyserki, a zdjęcia, wykorzystujące bardzo wąskie kadry, duże zbliżenia na dzieci i wykonywane zazwyczaj z niskiej wysokości, oddawać punkt widzenia dziecka. Brzmi nieźle, lecz niestety potencjał jest wykorzystany w nikłym stopniu, a film zwyczajnie nieciekawy.

Na szczęście film o 21.00 okazał się dużo lżejszy: czarna komedia w stylu Jak zabić starszą panią była tym, czego potrzebowałem na koniec dnia. Film, w którym gram już tytułem sugeruje dwie rzeczy: po pierwsze, nie będzie na poważnie, po drugie - będzie w jakimś stopniu autotematyczny. Rzeczywiście, trudno traktować serio fabułę tak niewiarygodną, że jeden z bohaterów, ze słownikiem w ręku odmawia uznania jej za wypadek, argumentując, że takowy jest 'mało prawdopodobnym zdarzeniem, zazwyczaj kończący się obrażeniami', a nie 'absolutnie, przerażająco nieprawdopodonym'. Główni bohaterowie, jak na aktora i scenopisarza przystało, do rozwiązania problemu podchodzą jak do tworzenia filmowego scenariusza, a kolejne komplikacje zmuszające ich do zmiany planów towarzyszą wybuchom śmiechu publiczności. Jakimś cudem nie powoduje to jednak poczucia przesady i przekroczenia jakiejś granicy, jak np. w kolejnych edycjach Oszukać przeznaczenie - prawdopodobnie ze względu na fantastyczną rolę tytułowego 'Me' - Marka Doherty, który zupełnie nie panuje nad sytuacją i większość filmu jest w szoku. Pozwala to nam silniej się z nim identyfikować niż w większości produkcji, jednocześnie stanowiąc jeden z podstawowych elementów humorystycznych filmu.
Nie wiem jeszcze, jak czas się obejdzie z tym tytułem, lecz na ten moment uważam go za jedną z lepszych czarnych komedii kryminalnych w stylu brytyjskim i kandydat na klasyka.