The Last Picture Show

Data:
Ocena recenzenta: 8/10
Artykuł zawiera spoilery!

Z początku czułem się tym filmem zawiedziony. Po pierwsze został mi zareklamowany jako western, a po drugie niektóre sceny wydawały mi się tak absurdalne i nieprawdopodobne, że aż komiczne.
Z perspektywy dochodzę jednak do wniosku, że film mi się podobał a związki z westernem nie są jedynie powierzchowne - to jest prawdziwy anty-western. Obraz dzikiego zachodu, uosobiającego american-dream, gdzie każdy jest panem własnego losu, a świat stoi przed nim otworem, skontrastowany zostaje z życiem z nowożytnym miasteczku na, już nie takim dziki zachodzie. Dla przeciętnego mieszkańca życie układa się następująco: najpierw szkoła, potem praca w lokalnej rafinerii. W czasie wolnym może pójść do kina albo pograć w billard. A jak już nie ma nic do innego do roboty to pozostaje kopulować. Żywot na dzikim zachodzie niewiele się zatem różni od życia chomików w klatce.

Zwiastun:

To co mi przeszkadzało to pewna łopatologia. Sceny były zmontowane ze sobą jak klocki, które nie zawsze do siebie pasują, ale ktoś (jak się okazuje -- reżyser, który również ten film własnoręcznie zmontował) upchnął je na siłę.

Niektóre ujęcia są zbyt krótkie, niektóre zbyt długie, wszystko ma też taki feel kina dawnych lat, bardziej przypominającego teatr niż to co widzimy na ekranie obecnie.

Może to przez ten tradycyjny montaż, bez "efektów specjalnych' czuje się nie jakbyśmy podglądali życie, tylko raczej oglądali odegrane sceny z życia.

Mimo tych wszystkich uwag, film z kilku względów warto polecić:
a) jest kultowy w USA -- w prasie w roku 1971 został okrzyknięty "najlepszym amerykańskim filmem od czasu Obywatela Kane'a" (z czym się nie zgadzam, bo lepszych filmów było sporo, choćby kilku Kubricków, czy "Kto się boi Wirginii Woolf", albo "12 gniewnych ludzi"
b) dostał 8 nominacji do Oskara, co zawsze warto odnotować (choć akurat "Slumdog" dostał tyle samo, więc nie zawsze cokolwiek to znaczy)
c) "stworzył" z niczego czwórkę nowych, świetnych aktorów: Jeff Bridges, Ellen Burstyn, Timothy Bottoms czy Cybill Shepherd, ta ostatnia zresztą w trakcie realizacji wdała się w romans z reżyserem
d) wywołał ogromną falę dyskusji - to zawsze cecha ważnych filmów, choć nie zawsze poruszane tematy okazują się być ponadczasowe
e) do dziś uznawany jest za jeden z kilku najważniejszych klasyków

A mnie film znużył mimo tych ochów i achów w prasie amerykańskiej na temat jego rzekomej przełomowości.
Będę go pamiętać głównie dzięki Cybill Sheperd i Ellyn Burstyn, które miały w sobie coś magnetycznego i bardzo skupiły moja uwagę, przez co zignorowałam pozostałych bohaterów którzy się wokół nich "pętali".
Końcówka filmu była już po prostu fatalna, bo dłużyła mi się niemiłosiernie.
Nie mam nic przeciwko filmom o życiu w małych miasteczkach amerykańskich ("Co gryzie Gilberta Grape'a") pod warunkiem, że są wciągające. Ten ewidentnie nie był.

Uff, już myślałem że ja jeden tylko nie czuję tego filmu! W pełni się Olamusie podpisuję pod Twoją uwagą.

Z drugiej strony w sumie to widziałem ten film baardzo dawno temu, może kiedyś dam mu drugą szansę.

Doprawdy tak srogo słońce bije tej zimy, że aż trzeba okulary przeciwsłoneczne nosić?

Zima nie zima, taki obyczaj ludowy: http://filmaster.pl/awatar-howto/

Dodaj komentarz