Schematami po ryju

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

W kinie bokserskim pokazano już niemal wszystko, a jednak każdy kolejny obraz traktujący o obijaniu sobie gęb na ringu jest produktem głośnym, pozostawiającym po sobie ślad w historii kinematografii. Jak widać boks jest idealnym sportem do zekranizowania, jednak nie tylko przez zawsze atrakcyjną dla widza przemoc, ale też historię jego bohaterów, którym życie nie zawsze dawało fory. O pięściarzach na ekranie opowiadali już najwięksi – Stallone, Scorsese, Eastwood, O. Russell... Pytanie czy można dotknąć tego tematu tworząc coś świeżego? Nie wiem tego ja i z pewnością nie wie tego Antoine Fuqua, bo jego najnowszy film - „Do utraty sił”, to jedna wielka klisza i zlepek wszystkiego czego mogliśmy się spodziewać. A nawet gorzej.

Nie ma co ukrywać – Fuqua po bardzo dobrym, spiskowym akcyjniaku jakim był „Strzelec” z Wahlbergiem, zalicza tendencję spadkową. Nie zmienia to faktu, że każdy film tego reżysera był sporym widowiskiem, jednak rozmiar ten w dużej mierze zbudowany był obsadą pełną głośnych i aktualnie modnych nazwisk. Tak samo jest w przypadku „Do utraty sił” (oryg. „Southpaw”), bo gdyby nie ratujący wszystko Jake Gyllenhaal, nie byłoby sensu w ogóle zabierać się za pisanie czegokolwiek o tym filmie.

„Do utraty sił” zaczyna się w momencie, gdy jego główny bohater, czyli pięściarz Billy Hope jest już na szczycie. Otwierająca walka o obronę tytułu mistrza świata, prezentuje nam jego charakter i jest całkiem mocnym i przyjemnym dla oka startem. Problemy zaczynają się chwilę później, gdy nasz bohater opuszcza ring, a my dostajemy na tacy wszystko to co gdzieś już widzieliśmy i mieliśmy nadzieję, że kolejny raz już nie będziemy musieli tego oglądać. Kochająca i trzymająca wszystko w ryzach żona (Rachel McAdams) i zafascynowana ojcem córka (Oona Laurence) są dla Billy’ego wszystkim, dlatego nasz bokser za namową bliskich poważnie rozważa zakończenie kariery i oddanie się w całości rodzinie. Oczywiście, jak można się domyślić, kiedy już był w ogródku, już witał się z gąską (cytując wieszcza), nagle wszystko zostaje zniszczone przez niepotrzebnie wywołaną tragedię. Od tej chwili, Billy zaczyna staczać się na samo dno, tracąc dosłownie wszystko. To, że reszta filmu jest o tym jak się od niego odbija nie jest nawet spoilerem. To po prostu brak oryginalności

Pomijając już to z jak wielkich klisz zbudowany jest scenariusz tego filmu – w końcu niektórzy lubią takie przewidywalne kino – „Do utraty sił” ogląda się niezwykle ciężko przez reżyserską niechlujność. Cała historia sprawia wrażenie fatalnie i nieumiejętnie pociętej. Vlogersko – youtubowy montaż zastosowany chyba po to by i tak długi już film nie zanudzał, w pewnym momencie powoduje salwę facepalmów, bo każdy kolejny wątek, który mógłby wnieść do fabuły coś ciekawego, jest momentalnie urywany i pozostawiany w sferze domysłu. Tak oto film o upadku, nie pokazuje żadnego upadku – bohater jest na szczycie, by za chwilę być na dnie. Film o wewnętrznej przemianie, nie pokazuje żadnej przemiany – ona po prostu zachodzi. No wzięła i zaszła. Urwany jest też wątek czarnego charakteru, na który z początku wysuwana była postać agenta Billy’ego (w tej roli fatalny jak zawsze 50 cent), jednak w pewnym momencie jego pejoratywność znika, więc zostajemy bez bad guya, choć na upartego za czarny charakter w tej historii możemy uznać tzw. „system”. Czyli wszystkich, którzy przyczynili się do upadku naszego bohatera, włączając w to media, państwo, fanów i całą resztę. W podobny sposób film zahacza o wiele innych problemów (trudna młodzież, mentor po przejściach, zemsta...), jednak tak jak reszta – giną one w tym fabularnym bajzlu z nadzieją, że widz o nich szybko zapomni.

Oprócz aktorstwa na pierwszym planie, film broni się jeszcze dobrą pracą kamery. Niektóre ujęcia są bardzo pomysłowe i nie raz tworzą cuda, bo ukazanie Gyllenhaala, napinającego się i robiącego groźne miny prosto do kamery tak, żeby nie wyszło to komicznie było nie lada sztuką, a udało się w pełni – gratulacje. Jednak nie każdy aspekt strony technicznej filmu godny jest pochwały. Trzeba przyznać, że światła i flesze towarzyszące bokserskim pojedynkom na ringu robią wrażenie i wyglądają po prostu zjawiskowo, jednak całość psuje trochę niedopracowana choreografia walki. Ciosy są sztuczne nawet dla bokserskiego laika, a całość bardziej przypomina rozgrywkę wyjętą z gry na domowej konsoli niż to, co możemy zobaczyć na bokserskich galach w rzeczywistości.

Powtarzając do znudzenia – film jest od początku do końca przewidywalny i choć zachwyca fizyczna przemiana Gyllenhaala, jego aktorskie zdolności i praca kamery – to jednak za mało gdy największym problemem filmu jest jego trzon, czyli scenariusz, a zaraz za nim w psuciu pomaga reżyserska niechlujność. Mimo wszystko historia opowiedziana w „Do utraty sił” należy do tych akademio-lubnych, więc wcale się nie zdziwię, jeśli film obsypany będzie nominacjami do najważniejszych w Hollywood statuetek. Jako kinomaniak, mam tylko nadzieję, ze na nominacjach się skończy.

Zwiastun: