Foxcatcher

Data:

„Foxcatcher” to wyśmienite kino, opowiadające prawdziwą historię z rewelacyjnie i odważnie dobraną obsadą oraz niesamowicie gęstą atmosferą. Za kamerą stoi Bennett Miller, reżyser coraz śmielej podbijający świat filmu. Był „Capote”, później „Moneyball” – dramat sportowy, gatunek, przy którym został i zrealizował „Foxcatchera”. Nagrody, nominacje, uznanie krytyków i widzów – a więc ostatnie trzy filmy to pasmo sukcesów – klasyczny hattrick – trzymając się terminologii. Jednak tym razem wątek sportowy jest trochę w cieniu, bowiem Miller skupił się na studium charakteru postaci, pieczołowicie i kameralnie przedstawiając trzech bohaterów. Siedzi w ich głowie, wyciąga to, co fascynujące w naturze człowieka, pozwala subtelnie patrzeć z boku na rozwój wypadków, jakby zza rogu. Brakuje jedynie głosu Krystyny Czubówny tłumaczącej i analizującej zachowanie nadrzędnych.

John Du Pont (Steve Carell) – milioner, filantrop, ornitolog, „Orzeł Ameryki”, ale przede wszystkim patriota, jak sam o sobie mówi. Dziedzic majątku jednej z najbogatszych rodzin w Stanach, przy okazji miłośnik zapasów, co staje się punktem wyjścia do całej historii. Du Pont buduje nowoczesny ośrodek treningowy na swoim rancho – tytułowy Foxcatcher – by zawodnicy tam trenujący zdobywali złoto na olimpiadzie dla USA. Flagową postacią projektu zostaje Mark Schultz (Channing Tatum), mistrz Olimpijski z 1984 roku. Trafia pod skrzydła Du Ponta, bo ma dość życia w biedzie. Dostaje bogato wyposażony dom, horrendalne zarobki, by móc się skupić na treningu, czego rezultatem ma być złoto w Seulu w 1988 roku.

 FOXCATCHER

Mark jest osobą zamkniętą w sobie, mającą problem z okazywaniem emocji czy uczuć. Sprawia wrażenie tępego mięśniaka, ale zdesperowanego i wiedzącego, czego chce. Od drugiego roku życia wychowywany przez starszego brata, Davida (Mark Ruffalo), również mistrza olimpijskiego z 1984 roku. David jest przeciwieństwem Marka: rozmowny, szczęśliwy, otwarty, razem się uzupełniają, jednak ten nie przystaje na propozycję Du Ponta. Do czasu, bowiem ten i tak go kupuje, jak zresztą większość rzeczy w swoim życiu. 

John Du Pont jest najważniejszą, jak i najbardziej złożoną postacią w filmie. Łączą go wątpliwe stosunki z mamą, która uważa jego zainteresowanie zapasami za niską i nieprzystającą rozrywkę dla ich pozycji. Woli konie. Zresztą chyba je bardziej kocha niż syna, w którym widzi nieudacznika. Du Pont wynagradza sobie to wszystko, kupując przyjaźń, trofea, mając ambicje być dla kogoś ojcem, mentorem, przyjacielem. Wszyscy obok niego skaczą czy tego chcą, czy nie, ale najważniejsze, żeby sam dobrze się czuł, nie rozumie, że ktoś może mu odmówić, nie chcieć czegoś. Jest smutnym i odizolowanym człowiekiem. W filmie jest doskonała scena, gdy zostaje kręcony dokument na temat pracy trenera Du Ponta finansowany przez niego samego, a David ma mówić o Johnie, jako mentorze, co ciężko mu przechodzi przez gardło. Reżyser jednak nalega, kręcąc propagandę (Ruffalo w tej scenie wzbija się na aktorki olimp). Doskonale jednak obrazuje stosunek ludzi do niego, ale też do jego pieniędzy.

Bennett Miller wie, jak prowadzić aktorów, w każdym jego filmie znajdzie się aktorska perełka. Tu są trzy i każdy zasługuje na uznanie, jednak Steve Carell robi największe wrażenie. Charakterystyczny, ale przede wszystkim przerażający. Od pierwszej sceny wiemy, że to jakiś psychicznie chory typ. Wzbudza strach, niepokój, idealnie wpasowany Carrell, jak Hill w „Moneyball”, jednak Steve ma znacznie cięższą i wymagającą rolę. Cała trójka gra minimalistycznie, dialogi są krótkie, zwięzłe, szybkie i… ciche, ale także spokojnie, bez nadmiernej ekspresji, więc tym bardziej należą się pochwały dla obsady za to, jak fantastycznie pokazali emocje siedzące w bohaterach. Zmienili się fizycznie dla swoich ról – brawurowe metamorfozy, z pewnością dla każdego z nich niezwykle wzbogacające filmowe emploi.

 FOXCATCHER

Reżyser wybitnie poradził sobie z ciężarem filmu. Chłodne barwy wzniecają i tak już gęstą atmosferę. Czujemy, że „coś” wisi w powietrzu, że to tylko kwestia czasu. Jak w rasowym thrillerze, powolutku, ale z olbrzymim ładunkiem napięcia. Klasa sama w sobie. Film też nie rozlicza, nie próbuje tego robić, zresztą nie odpowiada na pytanie, nawet nie próbuje, wręcz przeciwnie – stawia nowe. Daje do zrozumienia, tylko tyle, ale z drugiej strony – aż tyle. Intymność zapasów jest tu pokazana wielokrotnie, co może prowadzić do ciekawych wniosków, na przykład na temat orientacji seksualnej Du Ponta. Ewidentnie lubi je uprawiać, że tak wysnuję wniosek. Każdy może to interpretować na swój sposób, ewidentnie, jednak więzi pomiędzy filantropem-patriotą a Markiem się zacieśniają. Mark jest mu wdzięczny i faktycznie traktuje jak zbawcę, jak ojca, którego nie miał. Treningi, wystąpienia, później wspólne wciąganie kokainy, to wszystko składa się na niezły obrazek (scena nocnego treningu – tak mało, a zarazem tak wiele mówiąca).

Z pewnością to jedna z najdziwniejszych historii, jakie było mi dane oglądać, ale też jedna z najbardziej pasjonujących – świetnie skonstruowanych i kapitalnie zrealizowanych, z tą niepokojącą aurą, strachem i ciągle ogarniającym niepokojem. Zapasy, które są tylko pretekstem, choć dla mnie dziwną dyscypliną, ze względu na swoją specyfikę, tutaj pasują jak ulał. Film jak najbardziej polecam, bo „Foxcatcher” to z pewnością jeden z najlepszych obrazów zeszłego roku. Bez dwóch zdań. Miałem kilkunastodniową filmową posuchę, ale nie spodziewałem się, że zostanie tak wynagrodzona, no i czy można lepiej wejść w nowy filmowy rok? Wątpię. Rewelacja już kinach. Wbijać drzwiami i oknami.

Zwiastun: