Hobbit: Bitwa Pięciu Armii

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

Filmowy „Hobbit” to twór, który wymagał ode mnie nie lada dystansu. Powtarzałam sobie: to nie ekranizacja, to adaptacja. Próbowałam zamknąć obraz Petera Jacksona w ramach doskonałej, blocbusterowej rozrywki; rozgraniczyć wizję Tolkiena i reżysera jego dzieła. Odsuwałam, jak tylko potrafiłam, niezrozumienie dla rozłożenia „Hobbita” na trzy części w kontraście z potraktowaniem trylogii „Władca pierścieni”. „Nie bądź adaptacyjną purytanką, hejterką wizji, którą pokochały miliony” – powtarzałam sobie. I to zdawało egzamin. Dopóki nie pojawił się „Hobbit: Bitwa Pięciu Armii”.

Trzecia część „Hobbita” rozpoczyna się w chwili ataku smoka na miasto u podnóży Samotnej Góry. Nie to stanowi jednak największe zagrożenie. Do miejsca, w którym znajdują się Bilbo (Martin Freeman) i Thorin Dębowa Tarcza (Richard Armitage) – owładnięty pragnieniem odnalezienia Arcyklejnotu – wraz z towarzyszami wędrówki, zmierza potężna horda bezwzględnych orków i goblinów, a także zastępy elfów. W walce o przeklęte złoto pragną wziąć udział również ludzie oraz krasnoludy. Tymczasem Gandalf (Ian McKellen) mierzy się z powrotem samego Saurona. Czy bohaterom uda się pokonać smoka i odzyskać Erebor? Czy armie staną w walce przeciwko sobie, czy stoczą największą bitwę ramię w ramię? I czy magiczne błyskotki zmienią losy Śródziemia już na zawsze?

 watch-the-eerie-new-teaser-trailer-for-the-hobbit-the-battle-of-the-five-armies

Mam teorię, że wszystkie problemy z odbiorem trzeciej odsłony „Hobbita” biorą się ze źle rozłożonych „pauz”. Najpierw widz zastanawiał się, kiedy wreszcie bohaterowie dotrą do Samotnej Góry. Zajęło to postaciom dwie części. Wtedy też atmosfera zaczęła się zagęszczać, pojawił się pięknie wykonany smok (chociaż z tą inteligencją, o której rozpowiadali, było różnie), który zdecydował się przerwać sen i rozpocząć demolkę, ale w kulminacyjnym momencie… ekran zasnuły napisy końcowe. Nic dziwnego, że po budowaniu takiego napięcia widzowie spodziewali się wybuchu godnego bomby nuklearnej. Nawet ja spodziewałam się niezapomnianego widowiska. Tymczasem batalia ze smokiem zajmuje tak niewiele czasu, że gdybym zdradziła jej szczegóły, nie można by mnie nawet posądzić o spoiler. Bo czy to spoiler, gdy relacjonuje się pierwsze pięć minut obrazu? Zresztą nie chodzi nawet o to, ile trwa starcie ze smokiem, ale jak ostatecznie zostaje rozwiązane. Trochę to wszystko biedne, smutne i budzące litość. Nie zdążyłam nawet wczuć się w klimat, a już było po sprawie.

„Hobbit: Bitwa Pięciu Armii” to tak naprawdę rozwlekły popis kreacji scen batalistycznych przy pomocy komputera. Najpierw biją się jedni, potem drudzy. Pomiędzy jedną potyczką a drugą dochodzi do pokazu siły i majestatu władców. Oczywiście jest jeszcze ów sławetny wątek romantyczny – trójkąt dwóch elfów (w tym Legolasa granego przez Orlando Blooma, którego w ogóle nie powinno być w tym filmie) i krasnoluda – który od samego początku utrudnia mi odbiór wizji Petera Jacksona. Mniejsza, że love story jest tutaj płaskie, tandetne i do bólu ckliwe, ale prawdopodobieństwo takiej mieszanki nienawidzących się ras (czyżby „Romeo i Julia”?) zdaje się wykraczać poza tolkienowską aprobatę. Całość ostatniej produkcji zdaje się być rozwlekłym zakończeniem. Gdyby zrezygnować z niektórych wątków i postaci (na przykład tych wyżej wspomnianych) i podzielić powieść na dwa filmowe obrazy, to być może udałoby się skondensować wizję ostatecznej walki do czegoś mniej nużącego, przedłużonego i zwyczajnie męczącego.

 sdcc-14-the-hobbit-the-battle-of-the-five-armies-c_dt5y.1920

Co więcej, nie ratuje owej potwornej dłużyzny warstwa wizualna. Prysnął gdzieś czar i urok poprzednich odsłon. Wszystko wydaje się sztuczne i naciągane. Chwilami przypomina raczej trailer czy fabularny przerywnik komputerowej gry i to niekoniecznie z najwyższej półki. Obraz jest dokładnie taki, jak reszta produkcji – bezbarwny, pozbawiony emocji, niezachęcający do zaangażowania się w historię oraz losy bohaterów. Wszystko zrobiło się chłodne i zdystansowane. Thranduil (Lee Pace) z kolei wygląda jak karykatura elfa – a przecież w poprzednich odsłonach tak nie było – zwłaszcza gdy przemierza świat na łosiu (swoją drogą, czy nie martwiło go, że rozłożyste łopaty zwierzęcia mogą się nie zmieścić, bo ja wiem, w miejskiej bramie na przykład?). Z tymi wszystkimi wizualnymi przykrościami wygrywa jednak obraz Galadrieli (Cate Blanchett), która podczas „spotkania” z Sauronem wygląda jak zmora z „The Ring”.

Aktorstwo pozostaje oczywiście na najwyższym poziomie, podobnie jak warstwa muzyczna, ale film składa się ze znacznie większej ilości elementów niż wspomniane dwa. Nie uratowały więc mojej ogólnej oceny produkcji, chociaż może pozwoliły dokończyć seans.

„Hobbit: Bitwa Pięciu Armii” to jedno z największych rozczarowań roku. Spodziewałam się pokazu, który niemal natychmiast wyryje się w historii kinematografii. Tymczasem, jeżeli ostatnia odsłona cyklu Jacksona zagrzała miejsce na jej kartach, to jedynie z powodu wysokiego poziomu wcześniejszych obrazów serii. Nie wyobrażam sobie, że można by było teraz, nawet po jak dla mnie nieudanym finiszu, przekreślić wieloletnie dokonania Jacksona na płaszczyźnie filmu fantasy i realizacji wizji Tolkiena. Najwierniejsi fani przymkną więc pewnie oko na obniżony poziom „Hobbita: Bitwy Pięciu Armii”, a reszta, jak ja, pozwoli sobie cierpieć we względnym milczeniu.

Zwiastun: