Stacja Warszawa

Data:
Ocena recenzenta: 3/10

Recenzję „Lewiatana” zaczynałam od stwierdzenia, że rosyjscy twórcy to reżyserzy-masochiści, dokonujący autoanalizy kondycji własnego kraju i jego mieszkańców. Okazuje się, że nie inaczej jest z twórcami polskimi, którzy bazują na tanich sensacjach, robiąc sobie ironiczne żarty ze znacznej części (mimo wszystko) polskich obywateli – ludzi wierzących – i mieszają sacrum z profanum, wybierając skrajności z obu. Nieważny jest zresztą kraj i antyreklama, bo mówić można o wszystkim i wszędzie, ale świetnie by było, gdyby ten zadziwiający miszmasz do czegoś prowadził. Tymczasem „Stacja Warszawa” wydaje się serią obrazów połączoną wydarzeniami z 2010 roku, kiedy to zebrani po Pałacem Prezydenckim w Warszawie ludzie nie chcieli dopuścić do usunięcia krzyża. Niestety z żadnego nic nie wynika.

Sześć historii prowadzonych przez pięciu reżyserów zarazem (Maciej Cuske, Kacper Lisowski, Nenad Miković, Mateusz Rakowicz, Tymon Wyciszkiewicz) rozgrywa się we współczesnej Warszawie. Wśród nich wyróżnić można epizody: Marcina (Łukasza Simlata), który na stacji benzynowej spotyka znajomego sprzed lat; Matejuka (Eryk Lubos), który uważa swoją matkę (Marta Lipińska) za Matkę Boską; Monikę (Monika Dryl), która nie może dostać się do mieszkania; a także pracującej w sex shopie Lucy. Losy niektórych postaci zazębiają się.

 Stacja-Warszawa-fot.-Jacek-Drygała-111

Przede wszystkim „Stacja Warszawa” traci przez jednostajność. Wszystkie historie to opowieści przykre, opowiadające o ludziach w ten czy inny sposób zdegenerowanych. Brakuje w nich jakiegoś zróżnicowania, emocjonalnej sinusoidy. Być może z powodu jednowymiarowego potraktowania tematu, trudno wejść w atmosferę opowieści. Wszystko jest jednocześnie inne i identyczne, więc widz nie potrafi utożsamić się z żadnym z bohaterów. Kolejne obrazy pojawiają się na ekranie, ale nie wzbudzają większych emocji. Ot, szarość, szarość i jeszcze raz szarość.

Nie pomaga w odbiorze filmu skupienie się jego twórców na tanich sensacjach przy jednoczesnym budowaniu nastroju powagi i pompatyczności. Być może miało wyjść z tego coś kampowego lub zabawnego przez kontrast, ale ostatecznie zaowocowało jedynie kilkoma prychnięciami niedowierzania podczas seansu. Większość takich perełek to puenty historii, więc nie będę ich przybliżała, niemniej czytelnik prasy mógłby skonstruować je z nagłówków – zwłaszcza pochodzących z brukowców.

Wszyscy scenarzyści bez skrępowania ośmieszają wiarę. Zaczynają od historii neonowych krzyży sprzedawanych w sex shopie, kontynuują przez karykaturalny gest znaku krzyża na stacji benzynowej, a kończą na wyśmianiu przez tłum bohatera, głoszącego prawdę o konieczności wzajemnego miłowania się. Wierzący w oku kamery reżyserskiego kwintetu to pełne hipokryzji bydło. W dodatku wszyscy – bez najmniejszego wyjątku. Właśnie ta generalizacja jest gwoździem do trumny „Stacji Warszawa”. Poza tematem religijności na ekranie pojawia się także wątek pedofilii (wśród księży), alkoholizmu i naszej narodowej manii związanej z piłką nożną. Czyli nic nowego.

 Stacja-Warszawa-fot.-Jacek-Drygała-132

Sześć historii oznacza sześć wątków, sześć zbiorów symboli, sześć autonomicznych znaczeń. Przy takim projekcie powinny się jakoś łączyć. Przynajmniej w teorii. W praktyce bowiem grupa reżyserska zapomniała chyba o wyznaczeniu lidera, więc jeżeli coś się łączy, to raczej z przypadku niż zamierzenie. Fakt, postaci spotykają się na placu przed Pałacem Prezydenckim, ale nie dochodzi między nimi do żadnych sensownych interakcji. Tak naprawdę jedyną historią, która „ma ręce i nogi” jest historia Moniki. Szkoda, że jej twórca nie zdecydował się na niezależną produkcję.

Jeżeli coś broni ten obraz, to aktorzy. Świetnie wypada Eryk Lubos, którego można byłoby nazwać księdzem w przebraniu gangstera-maminsynka. Całkiem autentycznie prezentuje swoją historię również Monika Dryl, która praktycznie do ostatniej chwili stara się trzymać fason ważnej pracownicy korporacji na wysokim stanowisku. Wiarygodnie wypada także Zbigniew Zamachowski, w którego postaci dostrzec można mimo wszystko jakiś rodzaj rozdarcia i wewnętrznej walki.

Mogłabym strzelać, o czym jest „Stacja Warszawa”, ale żadnej koncepcji nie byłabym pewna. Godnym pochwał jest fakt, że grupa polskich twórców zdecydowała się na stworzenie złożonej (w teorii), filmowej noweli, ale efekt pracy pozostawia wiele do życzenia. Nie wiadomo tak naprawdę, co chciał reżyserski kwintet przekazać. O czym to i dla kogo? Oczywiście pewne symbole są jasne, ale wydźwięk całości pozostaje zagadką. Zwłaszcza ostatnie ujęcie, które stawia pod znakiem zapytania każdą wysnutą przeze mnie teorię. Dlaczego? Ponieważ w kadrze pojawiają się postaci główne i epizodyczne. Symbolicznie mocne zdjęcie traci na wartości, bo bohaterowie nie dość, że nic dla nas nie znaczą, to część trudno ulokować pośród filmowej fabuły i jej sensu. „Stacja Warszawa” powinna być obowiązkową pozycją dla tych, którzy chcieliby zrobić coś podobnego – jako poradnik tłumaczący, jak się za takie rzeczy nie zabierać. Wszystkim pozostałym, jeżeli polecam, to tylko jako epizodyczną ciekawostkę.

Zwiastun: