Zgrzeszmy jak za starych, dobrych czasów

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Tęsknię za czasami, gdy w rodzinnym gronie przyswajałam komedię za komedią; gdy studia filmoznawcze nie odcisnęły na mnie jeszcze swojego piętna, gdy nie miałam na koncie setek, a właściwie tysięcy (właśnie zauważyłam, że od jakiegoś czasu moją listę określa już dwójka przed kolejnymi trzema cyframi, a nie jedynka) odbytych seansów; gdy słowa „to już było” rzadko cisnęły mi się na usta, a techniczne niedociągnięcia pozostawały niezauważone. Jeszcze kilka lat temu bowiem „Dziewczyna warta grzechu” mogłaby mi się wydać filmem doskonałym, a tak pozostaje jedynie niezłym.

Arnold Albertson (Owen Wilson), reżyser teatralny, wiedzie raczej dostatnie życie. Spełnia się zawodowo, ma piękną żonę (Kathryn Hahn) i finansowe zaplecze. Jednak życie w rozjazdach kusi go swoimi możliwościami. Podczas jednego z wypadów, gdy rodzina ma dojechać doń dzień później, zamawia do hotelowego pokoju call girl o pseudonimie Iskra (Imogen Poots). Nie jest to typowa usługa. Klient i prostytutka spędzają miły wieczór, jedząc wspólnie kolację, spacerując i dopiero po tym wszystkim konsumując istotę ich spotkania. Dla Iskry jest to dzień życiowej odmiany. Arnold postanawia bowiem pomóc dziewczynie i oferuje jej trzydzieści tysięcy dolarów, jeżeli tylko obieca, że skończy z karierą prostytutki. Decyzji call girl łatwo się domyśleć. Para rozstaje się pewna, że to ich jedyne spotkanie. Tymczasem los ma dla aspirującej do zawodu aktorki Iskry i Arnolda zupełnie inne plany. Wkrótce na jaw wychodzi wiele nietypowych sekretów…

Zasadniczą zaletą produkcji w reżyserii Petera Bogdanovicha, który zdecydował się powrócić do filmowego świata po czternastu latach, jest fakt odmienności obrazu w obrębie swojego gatunku, a przynajmniej ostatnich jego reprezentantów. To nie kolejna kloaczna komedia, a operująca inteligentnym dowcipem rozrywka z bogactwem intertekstualnych nawiązań, składająca hołd kinu lat 30. i pojęciu gwiazd tamtego okresu. Nie mam tu na myśli wariacji na podobny temat, a wyraźną melancholię i tęsknotę za czasami minionymi.

„Dziewczyna warta grzechu” to typowa komedia omyłek, której aspekt dowcipu zawiera się w przypadkach i zbiegach okoliczności. Trudno powiedzieć, żeby były to gagi zupełnie świeże i wcześniej niewykorzystywane, niemniej na całość spogląda się z przyjemnością. Widz na przemian trzyma za bohaterów kciuki albo spogląda na ich poczynania przez palce – zawstydzony i świadomy nadchodzących, niekoniecznie pozytywnych, wydarzeń.

Produkcję ubarwiają charakterystyczne postaci, z których niemal każda reprezentuje inny rodzaj dziwności. Mamy nieempatyczną terapeutkę i jej chłopaka, który z sobie tylko znanych powodów znosi kumulacje jej kaprysów. Jest zakochany w żonie przyjaciela aktor i reżyser o ekscentrycznej życiowej misji. Główna bohaterka także do typowych nie należy, reprezentując diwę z lat 30. we współczesnych ciuchach.

Żadna jednak z wymienionych postaci, nawet najlepiej nakreślona na papierze, nie wydałaby się zajmująca, gdyby nie dobrze dobrana obsada aktorska. Owen doskonale sprawdza się w roli nieco zagubionego człowieka sukcesu, a Aninston została stworzona, by grać pozbawione wrażliwości psycholożki. Poots ma w sobie jakąś tajemnicę, coś na kształt intrygującej zagadki nierozerwalnie złączonej z nutą szaleństwa. Trudno stwierdzić, czy jest tylko dziwna, czy już lekko zbzikowana. To jednak sprawia, że chce się ten film oglądać, szukając ostatecznych odpowiedzi i śmiejąc się z nieszablonowości.

Śmiech śmiechem, aktorzy aktorami, ale mimo wszystko brak nowatorskiego podejścia – nawet pomimo oderwania się od kloacznego dowcipu – sprawia, że film trudno uznać za lepszy niż niezły. W teorii Bogdanovich miał szansę „Dziewczyną wartą grzechu” powrócić z przytupem, a ostatecznie było to skromne wejście z klasą. Obraz warto jednak zobaczyć, zwłaszcza, że inteligentny humor to ostatnio rzecz deficytowa.

Zwiastun: