Zawyżone oczekiwania

Data:

Podzielenie ostatniej części przygód Harry'ego na dwa filmy wydawało mi się oczywistym i bezczelnym chwytem, mającym na celu pomnożenie dochodów z dwóch produkcji, zamiast z jednej. Zwłaszcza, że ostatni tom książki nie zachwyca szczególnie. Toteż zaskoczyła mnie pozytywnie pierwsza część – sprawnie zrealizowana, z wartką akcją i doskonale zbudowanym napięciem pomiędzy bohaterami. Chyba właśnie to sprawiło, że moje oczekiwania w stosunku do kontynuacji nieco wzrosły...

Tym razem jednak zawiodłam się srodze. Bez wątpienia, najsłabszym elementem jest tu scenariusz. Akcja albo rwie się do przodu jak szalona albo stoi w totalnym bezruchu, wzbudzając irytację i znudzenie.

Śmietanka brytyjskich aktorów i młode pokolenie, które w trakcie poprzednich siedmiu części doszlifowało swój warsztat do poziomu co najmniej znośnego, robi co może, żeby tchnąć życie w papierowe i sztywne postacie. Wszyscy stają na głowach, żeby wypaść naturalnie. Niestety, sztywne i nienaturalne dialogi to najsłabszy element słabego scenariusza. Kino zna już niejeden przypadek, kiedy to wybitny aktor poległ, bo skrypt nie przewidywał możliwości zaprezentowania talentu. Ralph Finnes robi z groźnego Lorda Voldemorta ostateczną parodię, ale to też chyba nie jego wina.

Skoro już mowa o postaciach, to w ostatniej części sporo z nich pojawia się w pojedynczych ujęciach trwających kilka sekund. Prawdopodobnie głownie dlatego, żeby nie było, że całkowicie wycięto je ze scenariusza. Mamy więc dwie sekundy w filmie Tonks i bliźniaków, Hagrid, Slughorn i Syriusz mają jedno zdanie do powiedzenia (a mimo to Gary Oldman został wymieniony w napisach końowych przed Alanem Rickmanem). Percy'ego Weasley'a w ogóle nie pamiętam z filmu, tylko nazwisko Chrisa Rankina z napisów.

Historia Snape'a nabiera ckliwości; wielka, ostateczna bitwa nie robi większego wrażenia. W ogóle film wydaje się być przeładowany efektami specjalnymi, których jest bezsensownie dużo i które wcale nie podkreślają magicznego nastroju. Bellatrix rozsypująca się w proch, duch Heleny Ravenclaw, który zmienia postać czy myślodsiewnia, które zamiast być kamienną misą, okazuje się... czymś co przypomina lewitujący sobie spokojnie w gabinecie dyrektora spodek kosmiczny. Nasuwa się cicha myśl, że można było trochę lepiej przemyśleć użycie efektów specjalnych, zamiast tych niepotrzebnych oszczędzić trochę na budżecie i nakręcić dodatkowe 15 minut sensownych dialogów bez udziału trójki głównych bohaterów lub wydać trochę więcej na charakteryzację w ostatniej scenie, bo wszyscy wyglądają, jakby byli maksymalnie pięć lat starsi, a nie dziewiętnaście.

Skoro już nie było seansów w 2D w większości kin, to chociaż 3D mogło być na wyższym poziomie. Niestety, robiących wrażenie, trójwymiarowych efektów było więcej w trailerze polskiego filmu wojennego przed seansem, niż w samym „Harry'm”. Chociaż trudno w to uwierzyć. Muzyka i zdjęcia bez zmian od czasów, kiedy to David Yates wziął się za kręcenie serii, można by użyć określenia: „poprawne”.

Pamiętam, na wszystkich poprzednich częściach, były takie momenty, kiedy cała sala kinowa się śmiała. Ostatnia część usiłuje udawać, że jest równie błyskotliwie zabawna, ale w kinie panuje cisza. No cóż... ja się uśmiałam na seansie, ale głównie z powodu doborowego towarzystwa, z którym przyszłam do kina. Podsumowując, mimo iż ostatnia część już podobno zarobiła najwięcej z całej serii, jest to chyba najgorsza ekranizacja przygód Harry'ego Pottera. Zdecydowanie polecam czekać na premierę DVD. O dubbingu na szczęście nie muszę się wypowiadać.

Zwiastun: