Być albo nie być człowiekiem

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Jest wiele rzeczy, które można podziwiać w Blade Runnerze 2049. To bez wątpienia najlepiej wyglądający (i brzmiący!) film tego roku. Piszę to z pełną świadomością faktu, że przed nami jeszcze kilka szumnie zapowiadanych premier. Nie mam też wątpliwości, że jest to dość godny następca Łowcy androidów, choć tego, czy zyska podobny, kultowy status, nie jestem już taka pewna. Może to być zaleta, ale może i wada. Villeneuve, podobnie jak Scott 35 lat temu, nakręcił ambitniejszy (i piękniejszy), ale jednak blockbuster. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.

K pracuje dla policji w Los Angeles. Tropi i likwiduje stare modele replikantów, humanoidalnych niewolników tworzonych metodami bioinżynierii. K sam jest replikantem - ale nowej generacji. Takiej, która nie jest zdolna do buntu. Znajdzie się więc w trudnej sytuacji, gdy podczas jednej z misji odkryje sekret, który może wysadzić w powietrze świat, w którym żyje on, jego cyfrowa dziewczyna i cała ludzkość.

Wspomniana wyżej "cyfrowa dziewczyna" jest zapewne ukłonem w stronę problemów współczesności, zilustrowanych w produkcjach w rodzaju Westworld czy Ex Machina. Ukłon ten jest niestety pojedynczy i nie ma jakichś specjalnych konsekwencji, ponieważ, podobnie jak w Łowcy androidów, podstawowym pytaniem jest jednak to, czy to replikanci są ludźmi/mają duszę. Tu pojawia się nawet nie jeden, ale wręcz kilka problemów. Po pierwsze, Scott w miarę nieźle uargumentował w swoim filmie, że są i mają. Po drugie, Villeneuve najpierw udziela bardzo niesatysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie o istotę człowieczeństwa, potem zaś ucieka się do bardzo nieładnych sztuczek, by spowodować u widza choć trochę egzystencjalnego niepokoju. Po trzecie, nasz bohater nie ma nawet krztyny tej heroicznej, ale mocno ambiwaletnej, jakości, którą miał Roy Batty, zbuntowany Nexus-6 z Łowcy androidów. Jest całkiem zwyczajnym facetem - na tyle zwyczajnym, że kwestionowanie jego człowieczeństwa byłoby ze strony widza czymś po prostu nieeleganckim. K robi to więc za nas, miotając się w ontologicznej pułapce, której formuła wyczerpała się 35 lat temu.

Skoro już przy tym jesteśmy - początek lat 80 to czasy średniowieczne dla nauk pokroju biotechnologii. Pierwsze żywe dziecko z zapłodnienia metodą in vitro urodziło się zaledwie 4 lata przed Rickiem Deckartem, zaś o owieczce Dolly nie będzie słychać jeszcze przez ponad dekadę. Scott uczynił więc swoich replikantów bardziej symbolami niż owocami konkretnej technologii - i była to mądra decyzja. Villeneuve wyraźnie nie radzi sobie z tym aspektem Blade Runnera. Z jednej strony ujawnia nam szczegóły "kuchni" tworzenia i tropienia replikantów, bo tego wymaga od niego formuła policyjnego śledztwa. Z drugiej wyraźnie daje nam do zrozumienia, że technologia to po prostu plot device, że tak naprawdę chce naśladować raczej filozofujące kino Scotta, a nie skręcać w stronę twardszego SF. Prawdę mówiąc to dla niego jedyny rozsądny kierunek, bo scenariusz, nie tylko wtedy, gdy dotyczy kwestii technicznych, nie zawsze wytrzymuje konfrontację z logicznym wnioskowaniem, a czasem bywa po prostu toporny.

Jedno co prawda muszę tej fabule, i w ogóle całemu filmowi, przyznać - liczne nawiązania do Łowcy są naprawdę gustowne. Nie tylko opowieść z filmu Scotta znajduje tu kontynuację, ale też sam szkielet fabuły i postać głównego bohatera przyjemnie współgrają z tym, co było. O drobiazgach w rodzaju podobnych kodów kolorystycznych nawet nie wspomnę.

Chociaż nie, właściwie to wspomnę jak cholera, ponieważ ten Blade Runner to arcydzieło obrazu i majstersztyk inżynierii dźwięku. Budując na stylistycznym fundamencie zapewnionym przez Ridleya Scotta - niekwestionowanego mistrza wizualnej roboty - Villeneuve i jego dream team zapewnili widzom naprawdę niezrównane przeżycie, aktualizując i doskonaląc dawne wspaniałości. Nie ma sensu, bym rozwodziła się nad tym zbyt długo - jeśli ktoś chce więcej, polecam notkę kolegi po klawiaturze. Z przyjemnością oglądałam też ekscentryka srebrnego ekranu Jareda Leto i wspaniałą jak zwykle Robin Wright.

Jeśli miałabym podsumować swoje wrażenia, to okazałoby się zapewne, że podobne wyniosłam swego czasu z seansu Łowcy Androidów w wersji The Final Cut. Był to film niewątpliwie genialny jeśli chodzi o zapadający w pamięć obraz, z pamiętnymi rolami Forda i Hauera, i z niepowtarzalnym stylem i klimatem, jednak pachnący intelektualną hochsztaplerką, zbyt nadęty własną ważnością. Nie zostałam jego psychofanką, ale z przyjemnością wspominam ekstazę wynikającą z obcowania z kinem całkowicie spełnionym w jednym ze swoich aspektów. O Blade Runnerze 2049 mogę powiedzieć mniej więcej to samo. Jeśli to nie jest w 100% udany sequel, to nie wiem, co nim jest.

Zwiastun: