Kill Harry Potter vol. 7

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

"To już koniec" - można przeczytać na plakatach. I chociaż medialny ferment wokół strony Pottermore.com może świadczyć o tym, że jednak niekoniecznie, na potrzeby chwili trzeba orzec, iż kinematograficzna wersja sagi o Harrym Potterze właśnie została skonsumowana do ostatniej resztki. Druga część "Insygniów śmierci" jest chyba najbardziej widowiskowym filmem z serii, jest też jej świetnym podsumowaniem i choć niepozbawiona zwyczajowych wad, powinna zadowolić potterowych fanboyów.

Przypadkowych widzów, który nie mieli do tej pory styczności z przygodami młodego czarodzieja, ostrzegam tymi samymi słowami, co przy poprzednim "potterze" - nie macie po co przekraczać progów kina. Nikt nie spróbuje wytłumaczyć wam, kto jest kim i co jest czym. Aby więc nie siedzieć jak na tureckim kazaniu, podnieście statystykę osób czytających książki lub chociaż zabierzcie ze sobą przewodnika, który mówi w narzeczu zawierającym pojęcia takie jak "horkruks".

Właśnie o horkruksy, czyli magiczne przedmioty, w których demoniczny Lord Voldemort ukrył kawałki swej duszy, toczy się tu bowiem zacięta walka. Walka, w którą angażuje się już nie tylko Harry i dwójka jego przyjaciół, ale wręcz cała Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Czeka nas sporo akcji, trochę przewartościowań i starannie wyreżyserowanych wzruszeń - jednak nie aż tyle, ile zapowiadałby zwiastun. Pod okiem Davida Yatesa film, a przynajmniej jego pierwsza połowa, zachowuje charakterystyczną dla kilku ostatnich części flegmę. Jak zwykle możemy się spodziewać efektownej scenografii i starannie przygotowanych efektów specjalnych, do tego zaś pewnej liczby scen wyciskających łzy z oczu - zakończenie serii nie może się bez nich przecież obejść.

Pomimo rozwleczenia siódmego tomu sagi o Potterze na dwa filmy, nie do końca udało się należycie wyeksponować wszystkie wątki - z pewnym żalem stwierdzam, że są to właśnie te, na których najbardziej mi zależało. Po macoszemu potraktowano historię dwuznacznych młodzieńczych przygód profesora Dumbledore'a, zaś istotną "przewrotkę" związana z postacią Severusa Snape'a spłaszczono, nie próbując wnikać w jej emocjonalną i charakterologiczną złożoność. Odebrało to opowieści sporo kolorytu. W zamian za to udało się Yatesowi dokonać czegoś o wiele istotniejszego. Ostatni film o Potterze w mocny, wyrazisty sposób podsumowuje ideologię (czy to aby nie za mocne słowo?) stojącą za całym siedmioksiągiem.

Zacznijmy od zadziwiającego faktu, że Voldemort, utalentowany i potężny czarodziej, przez sześć tomów nie potrafi poradzić sobie z dzieciakiem, który nie ma najmniejszych szans dorównać mu w magicznej sztuce. Harry, poza umiejętnością wirtuozerskiego latania na miotle, jest zwykłym przeciętniakiem, a jednak pozostaje dla niego nieosiągalny - bo bezustannie wspierają go wierni koledzy, rodzina, sprzymierzeńcy. Ten kolektywny wysiłek, oparty na miłości przyjaźni i poświęceniu, potrafi doskonale zrównoważyć moc Czarnego Pana. Co więcej, w ostatnim rozdziale tej opowieści przyjdzie nam zobaczyć kilka osób, które zdradzą Voldemorta nie z tchórzostwa, lecz kierując się uczuciem. Do walki stają więc nie dobro i zło, lecz siła międzyludzkich więzi i psychopatyczny egotyzm. Voldemort nie potrafi kochać i współczuć, ani też tej umiejętności nie ceni, pozostaje mu więc tylko samotność i strach przed śmiercią. Strach, który popycha go do odrażających czynów a potem, za pośrednictwem własnoręcznie stworzonych horkruksów, powolnego umierania. Koszmary pojawiają się tam, gdzie nie ma miejsca na miłość. Lord Voldemort postacią tragiczną? Czemu nie. Ralph Fiennes, bądź co bądź aktor szekspirowski, mógłby zapewne nadać swojej postaci sporo głębi, gdyby tylko dano mu szansę.

Osią, wokół której obraca się świat J.K. Rowling, jest współczucie i poświęcenie - mając to w pamięci znacznie łatwiej jest zrozumieć, dlaczego w filmie pojawia się osobliwy prorodzinny epilog. Bohaterowie żyją nie po to, by przeżywać przygody, choć przecież przeżywali je intensywnie przez wszystkie siedem tomów. Sensem życia jest kochać i być kochanym - a to można realizować zawsze, nie tylko wtedy, gdy wokół fruwają śmiercionośne zaklęcia. Posyłając do szkoły swoją trójkę dzieci (tyle samo ma autorka), Harry Potter spłaca dług zaciągnięty w młodości, gdy tak wielu ludzi straciło życie, by on mógł zachować swoje. Spłaca go w sposób bardzo zwyczajny i prozaiczny - ale może tak właśnie należy.

Nota bene "zwyczajny" to określenie, które niepokojąco dobrze określa cały ten film. Pod każdym względem jest to klasyczny, nie wyróżniający się "potter" - może tylko bardziej efektowny niż przyjęta norma. Chciałoby się, by dla odmiany lepiej pasowały do niego inne, bardziej atrakcyjne słowa w rodzaju "magiczny" i "czarujący". Ale cóż - najwyraźniej żadni z Yatesa i Rowling czarodzieje. Co najwyżej iluzjoniści.

Zwiastun:

Największą wadą tego filmu jest zakończenie. Wiem, że jest wyjęte żywcem z książki, ale po raz kolejny raczące widza prawdami Rowling. IMO film ma dwa, dublujące tezę finały. Pierwsze, przed planszą "19 lat później" też mówi o sile przyjaźni itd.. Drugie jest o tyle dziwne, że na podstawie filmu niepodobna zrozumieć dlaczego nadał synowi takie imiona, po człowieku zakochanym w jego matce (romantyczne, ale on robił co mógł by życie szkolne Harrego było jak najdalsze od sielanki), który wykonywał polecenia czarodzieja o wątpliwej moralności (po nim pierwsze imię). Mam dziwne przeczucie, że producenci naciskali by koniec odpowiadał książce.

Faktycznie drugie zakończenie nie robi na widzach najlepszego wrażenia - wszyscy się po prostu z niego śmieją. Z drugiej strony, chociaż nie wiem czy Rowling miała dokładnie to na myśli, to właśnie w tej ostatniej scenie następuje ostateczne pojednanie świata czarodziejów. Oba imiona pochodzą od ludzi, którzy chadzali krętymi ścieżkami, czasem stali po dwóch stronach barykady, ale ostatecznie poświęcili życie w walce o świat, w którym Harry może wysłać dzieci do szkoły tym samym pociągiem do Draco Malfoy, w pokojowej atmosferze. Nie ma więc znaczenia, czy jest się Ślizgonem czy Gryfonem - Harry sam mógł kiedyś wybrać dowolny z tych domów. Nie jest to może pojednanie w blasku moralnej czystości, ale tak mi się zdaje, że to nigdy nie był u Rowling priorytet - jej koncepcja świata nie opiera się na opozycji dobro/zło, jak u Tolkiena.

W książce bardzo podobało mi się to, że Snape niby zostaje zrehabilitowany dzięki wielkiej miłości do Lily, ale jednocześnie podkreśla się jego paskudny charakter, złe skłonności i negatywne uczucia w stosunku do Harrego. Film gdzieś tę ambiwalencję zgubił, a wydaje mi się, że to właśnie była najlepsza ilustracja tego, że myślenie Rowling jest trochę obok kategorii moralnych.

Dodaj komentarz