Niemy artysta

Data:

Trzeba to przyznać - Artysta nieszczególnie sprawdza się jako melodramat. Współczesna publiczność, o podniebieniach spragnionych czy to ostrych, czy to bardzo wysublimowanych wrażeń, nie potrafi już docenić naiwnego uroku niemych obrazków. Jednak jako film o kinie, jako wyraz świadomości własnej historii, jako utwór miłosny wreszcie - o tak! W tym specyficznym gatunku jest to dzieło, które zapewne mogłoby stanąć na półce obok Cinema Paradiso.

Artysta to historia wielkiej miłości odchodzącej gwiazdy kina niemego i młodej, spragnionej sukcesu aktorki, która z otwartymi ramionami przyjmuje dźwiękowy przełom. Rzecz jasna, łączące ich uczucie będzie zmagać się z demonami zazdrości i zawiedzionych ambicji, z koszmarem bezpowrotnie minionej sławy. Valentin, niegdyś wcielenie amanta, nie potrafi zaakceptować nowej rzeczywistości, w której nie ma już dla niego miejsca. Peppy, dynamiczna i gadatliwa, bezustannie wyciąga do niego pomocną dłoń, czyni to jednak dyskretnie, by nie urazić jego dumy... i tak właściwie przez cały film. Obie te postaci uczyniono bardzo sympatycznymi, jednak nie wystarczy to, by całkowicie ukryć fakt, że akcja toczy się dość wolno a dramatyzm niekiedy po prostu znika.

Ale nie to jest istotne! - miałam chęć zawołać do publiczności, wychodzącej z sali z wyrazem konfuzji i zniechęcenia na twarzach. Być może "Artysta" nie potrafi już zadziałać urokiem dawnego kina, bo dziś co innego wzbudza w nas śmiech i płacz. Jednak miłość łącząca te dwie, jakże emblematyczne postaci, ma przecież szerszy wymiar. Cóż może znaczyć scena, w której Valentin maluje na twarzy wówczas jeszcze nieznanej Peppy niewielki pieprzyk, mający stać się jej znakiem rozpoznawczym jako gwiazdy? Jest to wzruszające świadectwo świadomości własnych korzeni i łączności z twórczością dawnych mistrzów, z której wyrasta współczesne kino. To oni, dziś zapomniani, pokazywani w niszowych iluzjonach, nie tylko przygotowali grunt pod działalność współczesnych filmowców, ale też rozwinęli sztukę opowiadania obrazem do perfekcji. Alfred Hitchcock, mający za sobą doświadczenia z filmem niemym, z niego właśnie czerpał inspirację dla swego unikalnego stylu, w którym tak wiele wyrażał bez jednego słowa dialogu.

Ów dźwiękowy dialog, który złamał kariery gwiazd kina niemego, niejednokrotnie całkowicie pozbawionych "filmowych" głosów, w "Artyście" w pełni odsłania swoją zbędność, czy może nadmiarowość. Niema stylizacja, bardzo zręczna i pozbawiona doktrynalności, wymusza rzadko spotykaną dyscyplinę. Współczesne kino zapewne nie oparłoby się zarzutowi przegadania, bo i publiczność zapomniała już, że film to przede wszystkim sztuka obrazu. Nie wszyscy też, rozleniwieni ciągłym wyjaśniającym gadaniem, lubią, by im o tym przypominać.

Każdy, kto choćby liznął historii kina, z pewnością da się zauroczyć filmowi Hazanaviciusa. Nic więc dziwnego, że "Artysta" kupił członków Akademii, statystycznie ponoć dość wiekowych, bez wielkiego trudu. Zwłaszcza, że troska o dziedzictwo kina jest ostatnio w kręgach filmowców dość modna. Pełną parą idą prace nad cyfrową rekonstrukcją dawnych arcydzieł - doczekało się jej, między innymi, "Metropolis". Trudno sobie zatem wyobrazić bardziej stosowny werdykt wydany przez Hollywood, w którym, czy się to komuś podoba czy nie, kształtowało się dzisiejsze kino.

Nie tak dawno, bez wielkiego rozgłosu, największe firmy produkujące sprzęt kinematograficzny zaprzestały rozwijania technologii nagrywania na filmowej taśmie i sprzedaży analogowych kamer. Wkrótce, choć może nie jutro - film nieodwracalnie przeniesie się do Matrixa. U progu kolejnego przełomu, który już piętrzy się nad naszymi głowami, sięgnijmy wstecz i poślijmy dawnemu kinu pozdrowienie. I dajmy znać, że wciąż o nim pamiętamy.

Zwiastun:

W tym filmie bez wątpienia brakuje historii, bo ta, która jest, jest zdecydowanie sztampowa. W tym sensie słowo "wydmuszka" jest częściowo adekwatne. Ale jeśli nawet wydmuszka, to na pewno nie idiotyczna; na tle całego kolorowego i pustego przemysłu holiłudzkiego ten film wyróżnia się bezpretensjonalnością i odwagą.

Mi w tym filmie bardzo podobało się zakończenie. Michuk napisał gdzieś, że gra ciszą i dźwiękiem nie została w pełni wykorzystana. Ja uważam, że została; właśnie w końcówce. Ten moment, gdy wchodzi nagle dźwięk i dostrzegamy jego zbędność i nachalność, był momentem, w którym poczułem szczery sentyment do starego kina. Do czasów, w których wyobraźnia widza była ważną składową, w których w nią w ogóle jeszcze wierzono. Teraz wszystko podaje się na tacy.

Oczywiście każda interpretacja jest uzasadniona, ale dla mnie końcowe wejście dźwięku było zwykłym odbębnieniem oczywistego motywu, którego należało się spodziewać jeśli nie od początku filmu, to na pewno od sceny snu bohatera (bodaj jedynej w całym filmie, w której widać jakiś autorski polot), zdradzającej, że reżyser jednak decyduje się na nieśmiałą grę formą.

Co więcej, jeśli już, to "Artysta" dobitnie pokazuje właśnie ograniczenia filmu niemego i dowodzi potrzeby dźwięku. Przy czym zapewne nie jest to umyślne - reżyser i aktorzy, nieobyci z archaiczną formą, potrafili wykrzesać z niej tylko najprostsze, najbardziej banalne emocje. Oczywiście arcydzieła kina niemego dowodzą, że ta forma była w stanie przekazać dużo więcej, ale Hazanavicius bez dźwięku jest w tym względzie dość bezradny.

Sama miłość twórców do kina i wyrażanie jej w swoim dziele to chyba trochę za mało by stworzyć dobry obraz. W gatunku poemat miłosny do kina powstały lepsze filmy, chociażby "Historia kina w Popielawach", czy wspomniane "Cinema Paradiso". Zwłaszcza ten drugi ma dla mnie magnetyczną siłę, której zabrakło "Artyście". Oglądałem to w autobusie pełnym Włochów w wieku szkolnym i to co robili mi wcale nie przeszkadzało, co jest chyba dobrą rekomendacją ;) Wątpię by film Hazanavisiusa dał radę się przebić przez coś takiego.

"Artysta" przedstawia tylko jedną stronę Hollywood, warto pamiętać, że kolejny złoty wiek Fabryka Snów przeżyła w okresie gdy jej produkcje były najbardziej przegadane, najściślej związane z teatrem.

Do "Cinema Paradiso" "Artysta" się po prostu nie umywa, nie ma nawet co porównywać. "Cinema Paradiso" to arcydzieło (u mnie na 10!), a "Artysta" to bezpretensjonalna zabawa formą. Być może to kwestia oczekiwań, ale ja się "Artysty" bardzo bałem, spodziewałem się mega gniota, a dostałem film lekkostrawny, ale właściwie miły.

W całej krytyce Artysty mnie bawi tylko jedno i tylko jedno sprawia, że protestuję. Ja po prostu nie widzę, w czym Artysta niby ustępuje takiemu "Jak zostać królem". Jeśli Artysta jest wydmuszką, to czymże jest "Jak zostać królem" (i większość filmów nagradzanych w ostatnich latach). Ja po prostu nie widzę w tym żadnego "staczania" się Hollywood, tylko konsekwencję. Nie czarujmy się, mimo że wszystkich filmów z nominowanej w tym roku 9-tki nie widziałem, to jestem niemal pewny, że żaden z nich nie jest i nawet nie próbuje być arcydziełem. O czym więc ta cała gadka?

Ja jednak widzę różnicę między "Artystą" a "Jak zostać królem". Na zeszłorocznego zwycięzcę można narzekać a to z powodów politycznych (bo uczłowiecza tę przebrzydłą, anachroniczną instytucję oderwaną od prawdziwego życia!) albo artystycznych (bo to dość lekka opowieść bez szczególnych ambicji), ale jednak jest to film O CZYMŚ. Abstrahując od tego, co myślimy o rodzinie królewskiej oraz jak wyobrażamy sobie odpowiednie przedstawienie jej sytuacji w obliczu wojny, ten film ma "ludzką opowieść", bohatera z krwi i kości, pokazuje widzowi inna stronę historii (mniejsza z tym, na ile prawdziwą), jest widowiskiem samym w sobie. A "Artysta"? Historia nie obroni się żadną miarą, a forma to tylko dobrze odrobiona lekcja niemalże bez pierwiastka własnego.

Owszem, naturalnie masz rację, że wyróżnienie "Artysty" to konsekwencja tendencji z ostatnich lat. Ale ze względu na to, jak bardzo ten film formalnie wyróżnia się na tle wcześniejszych "oscarówek", bardzo wyraźnie skupia w sobie te właśnie cechy "staczania się Hollywood". Choć "staczanie się" to nie jest dobre słowo - po prostu głębokiego zagubienia.

@Negrin A dla mnie w "Jak zostać królem" nie ma kompletnie nic ciekawego. Żadnego bohatera z krwi i kości tam nie zauważyłem, który to, tak z ciekawości? ;) Różnimy się w ocenie tego filmu równie mocno jak w ocenie innej oscarowej słabizny, czyli "The Hurt Locker". Tam zresztą też nie ma bohatera z krwi i kości, tylko raczej z tytanu i stali.

"Artystę" bronię umiarkowanie, bo jestem jednak po stronie tych co mówią, że żadne to wielkie dzieło. Ale w odróżnieniu od "Jak zostać królem" stała za nim przynajmniej jakaś odwaga. No i nie spieprzono w nim końcówki jakąś łzawą patetyczną sceną, które niestety zafundowano nam u obu poprzednich holiłudzkich czempionów. I to drugi plus.

U mnie "Cinema Paradiso" ma 7 i to tylko ze względu na rzemiosło i scenę z pocałunkami. Dla mnie jest to film nudny i ckliwy, z całym szacunkiem dla wszystkich, którzy uważają go za najwyższą formę kina. Być może dlatego było mi go tak łatwo postawić koło "Artysty", który ma podobne stężenie dobrego uczucia dla sztuki filmowej, a za to więcej lekkości i wdzięku.

Podobnie jak Doktorowi spodobała mi się końcówka, Przeczytaj spoilery +

. Nie mam za złe, że nie użyto więcej dźwięku - to całkowicie zepsułoby ten końcowy efekt, który dla mnie całkowicie uratował i zrehabilitował film.

Nie ma też co zarzucać reżyserowi, że nie jest Langiem albo Murnauem, bo pojawienie się w XXI wieku kogoś, kto potrafi robić nieme kino tak jak oni, jest bardzo mało prawdopodobne.

"Każdy, kto choćby liznął historii kina, z pewnością da się zauroczyć filmowi Hazanaviciusa."

Philip właśnie w tekście It didn't speak to me z filmaster.com dowodzi, że jest dokładnie odwrotnie i przyznaję mu prawie w 100% rację.

Może nie jest to zupełna wydmuszka, jak chce tego Holland, ale też nie ma w tym filmie nic czego nie było w kinie już 70 lat temu. To sprawny duplikat, uszyty na miarę Oscara. Ale oczywiście rozumiem zachwyty i nostalgię.

Zgadzam się z philipem, że film jest nieco za długi a scenariusz dość przewidywalny. Ale zarzut, że nie jest to PRAWDZIWE kino nieme, robione tak jak niegdyś, uważam za nietrafiony. Kto dzisiaj chciałby oglądać coś takiego? Chyba tylko publiczność festiwalowa, która ma już swojego Maddina. To jest film zrobiony współczesnymi środkami i dla współczesnej publiczności, do tego dość autoironiczny, i już samo to odróżnia go od tego, co było w kinie 70 lat temu.

Jeśli to wydmuszka, to z pewnością będzie stanowić odzobę każdego wielkanocnego koszyka :P

Dobra recenzja Esme.
W Artyście są moim zdaniem dwie absolutnie genialne sceny. Pierwsza to ta, którą już wspominałem, czyli sen, a w zasadzie koszmar bohatera, który zaczyna słyszeć dźwięki.
Druga to duble do sceny tańca z Peppe, gdzie Valentin zmienia wyrazy twarzy i pozycje swoich wąsów. Dawno nic mnie tak nie rozbawiło w kinie:)

Kiedyś, w czasach gdy Lukas był jeszcze reżyserem-artystą a nie reżyserem-szefem działu marketingu, powiedział, że "nic nie jest łatwiejsze od wzbudzania emocji w widzu, wystarczy wrzucić na ekran słodkiego kotka a później skręcić mu kark". I "Artysta" to właśnie taki mix zabawnych ujęć, wywołujących litość albo śmiech, które razem nie tworzą ciekawej historii. Najwięcej emocji w tym filmie przecież wywołuje pies, ciągle powtarzając ten sam motyw. A miny Velentina to... no mój tatuś robił śmieszniejsze, gdy ja byłem mały i smuty, a on próbował rozbawić swojego brzdąca.

@rycerzXmuzy Te, jak powiadasz, miny Valentina, to nawiązania do hiperekspresyjnego stylu gry aktorskiej uprawianego w czasach kina niemego. Mnie ta scena rozbawiła niezwykle - w lekki i pełen sympatii sposób przypomina o tym, jak się niegdyś grało i wyglądało.

Dokładnie. Mnie rozśmieszyło właśnie to nabijanie się ze starego stylu aktorskiego, co reżyser uczynił bardzo wytrawnie. Ten film odebrałem nieco jak pastisz, ale pastisz realnej niegdyś rzeczywistości filmowej.

Szkoda właśnie, że poza wyróżnianiem formy (przecież, aby stworzyć takie kino nieme, stylizowane na to z lat 20., Hazanavicus posłużył się całym arsenałem na wskroś nowoczesnych, filmowych technologii) treść filmu wszyscy spłycają do banalnej historii miłosnej, a niewielu zauważa prawdziwe piękno "Artysty" w podprogowych, autoironicznych przekazach. George Valentin to przecież oczywista krzyżówka Rudolpha Valentino i Douglasa Fairbanksa, jego miłość do Peppy Miller ma przypominać związek tego ostatniego z inną gwiazdą kina niemego Mary Pickford, zaś Berenice Bejo została wystalizowana trochę na Clarę Bow. Dom Valentina (a potem późniejsza posiadłość Peppy) przypomina posiadłość Normy Desmond z Bulwaru Zachodzącego Słońca. Moment z pieprzykiem to nawiązanie do standardów złotej ery dźwiękowego Hollywood, gdzie każda aktorka musiała mieć coś, co ją wyróżniłoby z tłumu i stale to uwypuklać (MM - ów pieprzyk, Bettie Davis - oczy, Katherine Hepburn - proste, męskie ramiona, Rita Hayworth - rude, kręcone włosy, Lana Turner - blond loki etc.). Gdy Valentin się odzywa z tym okropnym akcentem, to chyba najbardziej ironiczny moment filmu (Jean D. przecież aż tak koszmarnego akcentu nie ma!) i zarazem najcudowniejszy, bo puszczający w końcu oko do widza. O tym, jak Artysta jest fantastycznie świadomym dziełem, mówią notoryczne podziękowania jego twórców w stronę Wildera czy Hitchcocka. Sama miłosć do kina wiadomo, że nie wystarcza, ale przyprawiona dawką (straszliwie ciepłej i uroczej) ironii, mądrą refleksją i niesamowitą porcją kontekstów czyni z Artysty rzecz bliską arcydziełu.

To o czym piszesz to dodatkowe smaczki, które mogą ciekawić czytelników IMDB Trivia, ale w żaden sposób nie zwiększają wartości Artysty dla mnie. Co z tego, że mamy nawiązania czytelne dla znawców gatunku, jeśli sam film niczym praktycznie nie zaskakuje, powiela sprawdzone wzorce, ogląda się, ot po prostu dość dobrze, po czym wychodzi z kina pytając "serio, to tyle?"

Oczywiście nie przekonam Cię, że Artysta to rzecz przeciętna, jeśli uważasz ją za bliską arcydziełu, ale zwracam tylko uwagę, że to co dla Ciebie może mieć wartość samą w sobie, dla innych może być mało istotnym szczegółem, bo najważniejsze jest to czy bawi czy nie bawi. Mnie niespecjalnie.

Kiedy @michuk ta autoironia, autotematyczność i w ogóle wszelkie auto- to jest właśnie prawdziwa esencja "Artysty". A nie żadne smaczki. Nawet fabuła, na którą wszyscy tak narzekają, ma właściwie wymiar głównie metaforyczny. Nie po to kręci się film niemy, żeby ludzie traktowali go tak śmiertelnie poważnie, jako melodramat, który nie całkiem wypalił.

Kiedy czynienie z tych kropek na policzkach i wyglądu rezydencji esencji "Artysty" jest wodą na młyn Holland, gdyż patrząc w ten sposób dzieło Hazanaviciusa staje się pustką w interesującym opakowaniu, a nie tylko przynudnawą historią miłosną. By przekazać tak wyeksploatowaną treść jak miłość do kina trzeba czegoś więcej niż ciekawej formy, wypadałoby zaserwować jeszcze ciekawą historię. Tak ostatnio filmy robi chociażby Almodóvar, sam autotematyzm to zbyt mało.

Ja nie wiem, czy Artysta mnie bawił, na pewno rozczulił. Uwielbiam kino nieme i złote Hollywood lat 30. i 40., więc odczuwałam także ogromną radość, że oto znaleźli się ludzie, którzy ze mną tę pasję podzielają. Uważam też, że Artysta dostał Oscary z niewłaściwego powodu: faktycznie Akademicy mogli nagrodzić film 'bliski ich sercu' (bo jakby nie było jest to rzecz o filmie i branży filmowej), który dodatkowo gra na bardzo sentymentalną nutę. A Artysta bardziej niż niemym melodramatem jest kinem także (a raczej przede wszystkim) symbolicznym, konceptualnym, z przymrużeniem oka i jako takie musi spotkać się z powściągliwymi reakcjami, podszytymi jednak naturalnym brakiem zrozumienia.

Ja rozumiem te wszystkie nawiązania, które wymieniła @ayya, ale... no jakoś nie jestem w stanie tak się nimi rozczulić. Przede wszystkim dlatego, że wcale nie są to smaczki (z definicji subtelne), tylko dość oczywiste zagrania. Wiadomo, że i Valentin, i Miller "nawiązują do..." - ale to głównie dlatego, że są możliwie jak najbardziej typowymi, czytelnymi dla postronnego widza, przedstawicielami odpowiednich schematów. Valentin jest najtypowszym z typowych "gwiazdorem kina niemego" (a że przypomina Fairbanksa i Valentino to nic dziwnego - w końcu stereotyp "gwiazdora kina niemego" nie wziął się znikąd), Peppy Miller jest najtypowszą z typowych "aspirującą aktoreczką" i tak dalej... A że Valentin w końcu się odezwie i będzie brzmiał okropnie, również świetnie widziałem, bo parę razy w życiu oglądałem "Deszczową piosenkę".

Aż nabrałem po Artyście ochoty na powtórkę Gorączki złota z Chaplinem:). To kino miało swój urok, było naiwne, ale prawdziwe.

@umbrin "Gorączkę złota" widziałem całkiem niedawno i to 2x pod rząd, bo ten film jest majstersztykiem. Problem z Artystą polega na tym, że z epoki kina niemego pamiętamy tylko takie perły, a w konfrontacji z nimi Artysta musi wypadać blado. Chaplin miał więcej pomysłów na minutę niż Hazanavicius na godzinę.

Wszystkie smaczki w "Artyście" i nawiązania o których pisała ayya są bardzo ciekawe, szkoda tylko, że nie ma wiele więcej. Tarantino czy bracia Coen też nieustannie mrugają okiem, ale robią to na marginesie jakiejś historii. Tu właśnie tej historii brakuje, cała reszta jest ok.

"Problem z Artystą polega na tym, że z epoki kina niemego pamiętamy tylko takie perły, a w konfrontacji z nimi Artysta musi wypadać blado."

Ano właśnie. Bo albo będziemy "Artystę" porównywać z najwybitniejszymi filmami z epoki, do której się odwołuje (fabularnie i artystycznie wypada blado), albo potraktujemy po prostu jako film i skonfrontujemy go z dobrym kinem współczesnym (fabularnie i artystycznie wypada blado). Więc co? Pozostaje taryfa ulgowa? No chyba właśnie tak, ale rozdawanie Globów, Cezarów i Oscarów w ramach taryfy ulgowej to chyba pomyłka.

Negrin, drobna poprawka, Artysta wypada blado skonfrontowany z dobrym współczesnym kinem - prawda. Ale skonfrontowany ze zdobywcami Oscarów z ostatnich lat już niekoniecznie :)

Chaplin to król kina niemego i co do tego nie ma o czym dyskutować.
Jeśli chodzi o Artystę to wydaje mi się jednak, że Hazanavicius nie zrobił klasycznego kina niemego na wzór tych sprzed wielu lat. Nie taki miał cel. To wariacja, zabawa kinem niemym, a nawet pastisz jak już wspomniałem.

A mnie Chaplin śmiertelnie nudzi i nie widzę w jego filmach niczego ciekawego. Sto razy bardziej wolę "Artystę" i obawiam się, że nic na to nie poradzicie. Tak samo jak na to, że dla mnie Tarantino artystą jest. Nie istnieje żadna obiektywna wykładnia mówiąca, co jest genialne, a co nie jest. Wszystko jest kwestią subiektywnych odczuć i dlatego zawsze jest sens dyskutować.

No, nie przesadzałbym z tym relatywizmem. Oczywiście każdy ma inny gust i lubi co lubi, jeden koncert Bacha, a drugi gapienie się na zdjęcie gołych cycków, ale nie nazwałbym jednego i drugiego równie genialną sztuką. Chaplin jest geniuszem obiektywnie, bo po prostu wymyślił w kinie ogromnie dużo i to nie jest opinia tylko fakt. Co oczywiście nie oznacza, że musi Ci się podobać. Niewykluczone zresztą, że do Chaplina się dorasta, ja wcześniej też nie byłem wielkim fanem, dopiero całkiem niedawno oceniłem jego wielkie filmy w pełni.

Wiedziałem, że tak napiszesz;)

Gdyby nie Chaplin "Artysta" być może by nie powstał.

Gdyby "Artysta" nie powstał, nic bym nie straciła, bo nie wiedziałabym, co tracę. ;)

Samego Chaplina uważam za geniusza, ale to nie znaczy, że jego filmy też są z automatu genialne. Są przełomowe i innowacyjne, ale to, czy ktoś traktuje je jak arcydzieła, jest w moim odczuciu kwestią indywidualną. Jestem w stanie uznać "Czarny kwadrat na białym tle" Malewicza za sztukę, ale nikt mnie nie przekona, że to arcydzieło. W kwestii filmów też nie uznaję odgórnych wykładni. Ba, myślę, że gdyby znalazł się ktoś, kto potrafiłby mnie przekonać, że całkiem serio uważa zdjęcia gołych cycków za arcydzieło, uznałabym, że ma do tego prawo. :)

Jeśli zaś chodzi o Tarantino, to mam pytanie. Andy Warhol jest złodziejem czy artystą? [Bo rozumiem, że nie można być jednocześnie tym i tym.]

Jeśli filmy są przełomowe i innowacyjne, to znaczy własnie, że noszą znamiona geniuszu. Jeśli ktoś jest geniuszem, to w czymś się to przejawia - tu w tworze jego umysłu i rąk.
Co do Tarantino - bawienie się konwencjami może być sztuką, ale zupełnie różną od tworzenia nowych rzeczy.

W takim razie nie rozumiem, czemu mamy na Filmasterze osobną ocenę za film i drugą za innowacyjność.

Tworzenie "nowych rzeczy"... Kurczę, a wydawało mi się, że w dzisiejszych czasach nikt nie jest w stanie stworzyć niczego nowego, bo wszystko zostało już powiedziane. :)

Pewnie dlatego, że innowacyjność nie jest jedyną cechą filmu. Genialny zamysł może paść z powodu np. złej gry aktorskiej.

Tak, dlatego co jakiś czas ogłasza się "śmierć sztuki" i wciąż okazuje się, że pochopnie :)

@nevamarja Nikt Ci nie każe kazać oglądać Chaplina. Ja też nie słucham Bacha i Chopina. Ale wiem że są geniuszami. I tego nie ma sensu kwestionować, bo wpadasz z relatywizmem w pułapkę, w której każdy sąd o sztuce ma tyle samo sensu. Czyli żaden w sumie nie ma sensu.

Trudno mi się wypowiadać o Warholu, bo nie znam na tyle historii sztuki, by wiedzieć co było, a co nie, oryginalne w jego sztuce. Natomiast w kwestii Tarantino, to po obejrzeniu "Joshuu 701-gô: Sasori", "Joshuu sasori: Dai-41 zakkyo-bô", czy "Shurayukihime" wiem doskonale, które sceny z tych filmów Tarantino "pożyczył sobie" do Kill Billa. Oczywiście można powiedzieć, że złożył hołd temu kinu, ale ja myślę, że przede wszystkim wykorzystał to, że mało kto je widział.

I to samo pewnie zrobi wkrótce z Django.

Oczywiście masz pełne prawo uważać, że ktoś kto kopiuje czyjeś pomysły i je udoskonala jest tak samo wielkim artystą jak ktoś, kto na nie wpadł, ale ja nie podzielam tej opinii. Z tych samych powodów nigdy nie uznam dj-a za takiego samego artystę jak kompozytora, nawet jeśli przy setach tego pierwszego będę się znakomicie bawił.

Prawdę mówiąc, chciałabym żyć w świecie, w którym każdy sąd o sztuce miałby tyle samo sensu. Może nawet żyję w takim - we własnym. I w tej swojej utopii mam autentyczną frajdę za każdym razem, gdy mamy tak różne poglądy. :)

Muszę się zgodzić - o arcydziełach prosiłbym z szacunkiem. Niedługo do jednego wora wrzucimy Szekspira i Nolana i wielu powie, że ten p[erwszy ssie pauke drugiemu.

A co jeśli mu ssie? ;)

Szekspir mógłby, fakt. Ale wracając - jeśli kultura jest zlepkiem cytatów zawsze trzeba cenić to, co w niej intelektualnie świeże, a przez to pamiętać, co było najpierw. Nie widzę tego inaczo.

Z tym akurat polemizować nie będę. Bardzo szanuję wszelkich pionierów, nawet jeśli ich nie lubię. :)

W sumie z Tarantino ciekawe jest to, że generalnie uwielbiają go ci którzy o kinie eksploatacji/klasy B nie mają większego pojęcia. Natomiast miłośnicy tego typu kina zazwyczaj Quentina nie lubią lub co najwyżej tolerują, mimo że teoretycznie jego kino powinno być właśnie do nich najbardziej skierowane. Ja mam podobnie, czym lepiej poznaję pinky violence, poliziottesco itd. tym mniej uroku mają dla mnie kolejne produkcje QT (muszę sobie kiedyś odświeżyć Kill Bille i zobaczyć jak je odbiorę teraz - kilkaset azjatyckich filmów później ).

Bo Tarantino eksploatuje kino eksploatacji :)

Prawda o kinie niemym jest niestety smutna, bo owe arcydzieła tejże epoki to jakieś 10 tytułów na krzyż, których archetyp powiela się od dekad w zbiorowej świadomości, przywołując kilka ikonicznych nazwisk z Chaplinem na czele. Odniosłam wrażenie, że Hazanavicus grając z konwencją i naszą zbiorową pamięcią o tej epoce, proponuje nam dopiero na drugim planie tę inteligentną cudowną zabawę smaczkami i motywami (których ja wymieniłam raptem z 2%), bo bardziej chce przypomnieć pewną rolę, język i styl, które pierwotnie decydowały o magii kina, a znajdowała się ona w prostocie i oczywistych emocjach. Podobną rzecz czyni Scorsese w Hugo, tylko on jest bardziej moralizatorski, bo z powagą i ostentacją mówi o konieczności dbania o kulturowe dziedzictwo, podczas gdy Artysta to coś w stylu Bulwaru Zachodzącego Słońca, który gorzko i bezwzględnie rozliczył się z kinem niemym, zaś Hazanavicus robi to z ciepłą ironią, humorem, lekkością i sentymentem - na opak do Wildera, acz przecież składając mu hołd. Znaczące jest także, że Valentin odnajduje się w nowym świecie filmu w estradowym wydaniu, które ewidentnie zapowiada kolejny krok kina dźwiękowego - oparty już nie na samych dialogach, ale również na śpiewie i tańcu musical.

Z Twoich komentarzy wyszłaby fajna długa recenzja (no chyba że już popełniłaś takową na potrzeby Filmradaru?). Przeczytałabym z przyjemnością.

Nie napisałam:) poza tym nie sądzę, że w Filmradarze byłoby miejsce na taką długą recenzję;P

Ale na Filmasterze jest. Mnóstwo miejsca. Pomyśl o tym.

Przesadzasz ayya z tymi 10 tytułami arcydzieł na krzyż. Chyba, że masz na myśli liczbę filmów, które funkcjonują w zbiorowej świadomości? Co do tego mogę się zgodzić, natomiast w ogóle świetnych filmów niemych jest na pewno znacznie więcej.

Jest ze 100 świetnych niemów filmów, chodzi mi tylko, że każdy słyszał o Chaplinie, ale ile osób widziało w całości choćby ze 3 jego filmy? Żyjemy w złudzeniu, że wiemy, co to jest kino nieme, bo widujemy od czasu do czasu różne migawki z Narodzin Narodu, Gorączki Złota, Nonsferatu etc. Większość ma wyobrażenie o tej epoce, ukształtowane na podstawie strzępków informacji, a nie pełnych faktów (czytaj: filmów).

Proponuję stwórzmy na filmasterze listę filmów niemych, które trzeba obejrzeć.

1. Nietolerancja
2. Narodziny narodu
3. Podróż na księżyc
4. Gorączka złota
5. Metropolis
6. Światła wielkiego miasta
7. Nosferatu. Symfonia grozy
8. Gabinet doktora Caligari
9. Brzdąc
10. Dzisiejsze czasy
11. Pancernik Potiomkin
12. Pies andaluzyjski
13. Generał
14. Portier z hotelu Atlantic
15. Faust

Olimpiada?
Dr Jeckyll i Mr Hide?

Mnie bardzo intrygują filmy Kosmofilmu, Siła-kino i Sfinksa. Myślę, że obejrzenie kilku pozwoliłoby na "wytarzanie się" w bardziej zwyczajnym starym kinie, ze zdumiewająco współczesną dawką seksu i przemocy. Niestety nie wiem nawet, które z tych filmów się zachowały. Najstarsze filmy, które pokazywano w mojej okolicy pochodziły z lat trzydziestych.

tak na szybko, oprócz wyżej wspomnianych:
Louis Feuillade - Les Vampires
Cecil DeMille - The Cheat
David W. Griffith - Broken Blossoms
Rene Clair - Paris qui Dort
Erich von Stroheim - Chciwość
Georg Wilhelm Pabst - Dziennik upadłej dziewczyny
Dziga Wiertow - Człowiek z kamerą filmową
Victor Sjostrom - Wicher
Carl Theodor Dreyer - Pasja Joanny d'Arc
Tod Browning - Outside The Law
Edwin S. Porter - The Great Train Robbery
Josef von Sternberg - Underworld
E.A. Dupont - Variété
Ernst Lubitsch - Kiss Me Again
Frank Borzage - Siódme Niebo
F.W. Murnau - Sunrise
John Ford - Three Bad Men
coś Mauritza Stillera (np. Gösta Berlings Saga z Garbo)
czeski (słowacki?) Erotikon

i polecam youtube jako nieocenione archiwum kina niemego, gdzie dobrzy ludzie udostępniają większość tych filmów w całości

Oglądać bez gadania :)

Potwierdzam wartość youtube jako źródła filmów od pionierów kina po przełom dźwiękowy :) Erotikon uznaje się za czeski. Do listy dodałabym Pabsta - Puszkę Pandory i, choć z pewnym wahaniem, A Fool There Was z Thedą Barą.

A może by tak przerzutkę zrobić w osobną kartkę?

Zrobione: http://esme.filmaster.pl/artykul/ogladac-bez-gadania-czyli-nieme-must-see/
Przepraszam, że tak balaganiarsko, uporządkuję tytuły, olinkuję i pododaję reżyserów w jakiejś bardziej wolnej chwili.
I oczywiście proszę o jeszcze!

OKu - to tam bede wrzucał

Abel Gance "Napoleon"
Bunuel "Pies andaluzyjski" Awangarda Jea

Rzeczywiście jest tam sporo rzeczy (chociaż ja mam takie szczęście, że jak przeczytam o jakimś filmie, który mnie zainteresuje, to zaraz natykam się na uwagę typu "prawdopodobna treść" albo "treść znana tylko z relacji"), ale jednak w kinie te filmy robią większe wrażenie. :)

"To sprawny duplikat, uszyty na miarę Oscara" - i tu w zupełności zgadzam się z Michukiem. "Artysta" może i jest urokliwy, ale nie potrafię dostrzec w nim arydzieła. Wspomniane "Cinema Paradiso" urzeka i bez żadnych wątpliwości postawiłem 10/10.

Kogo urzeka tego urzeka. Nie wiem co wszyscy widzą w tym łzawym filmie. Tarantino potrafi jakoś wyrazić miłość do kina nie wypłakując się widzom w rękaw jak Tornatore.

Swoją drogą, chyba trzeba sformułować Filmasterowy odpowiednik prawa Godwina. Kto pierwszy odwoła się do Tarantino, automatyczne przegrywa dyskusję. Poza uzasadnionymi przypadkami, takimi jak ten ;)

Nie potrafię Ci tego wyjaśnić, ale Cinema Paradiso jest fenomenalne. Tam nie tylko chodzi o "miłość do kina", ale o nostalgię za dzieciństwem, za pewnym utraconym światem. Ten film ma po prostu niesamowity urok. Nie wiem co w tym filmie łzawego, ja nie płakałem, tylko się cieszyłem każdą sceną.

Tarantino nie zbliżył się nigdy nawet o łokieć do takiego kina. I nigdy się nie zbliży, bo wszystkie filmy kręci zawsze ze zbyt dużym dystansem. Zresztą Tarantino to tak naprawdę po prostu król złodziei, wybitny w swoim fachu, ale Artystą (skoro o nim tu mowa) nigdy nie będzie.

Kwestia gustu. Mnie Cinema też niezbyt podszedł. Wręcz wynudził i wydał mi się nieznośnym rozczulaczem. Jeśli chodzi o nostalgię za dzieciństwem to sto razy bardziej wzrusza mnie pudełeczko z kolarzami w Amelii.

No właśnie, @umbrin mnie rozumie :)

Zgadzam się co do przekazu Cinema Paradiso, ale nie zmienia to mojego zdania na jego temat. Po prostu nie kupuję tego filmu.

Zdarzyło mi się parokrotnie słyszeć, jak Tarantino mówi o kinie i nie mam wątpliwości, że to całe jego życie. Po prostu swojej miłości nie oblewa sentymentalnym sosem. I dobrze, bo to pierwszy krok do wapniactwa. Dlatego właśnie boję się, że Scorsese po swoim nostalgicznym Hugo też już nic ciekawego nie nakręci.

A jeśli już o tym mowa, to zamordowanie Hitlera w kinie to jedno z najbardziej oryginalnych miłosnych wyznań do X Muzy, z jakim się spotkałam. No i czy to nie jest Sztuka? ;)

@Esme Nie wieszam psów na Tarantino. To na pewno zdolny gość i na pewno autor wielu świetnych filmów i scen. Ale dla mnie jest trochę takim dj-em kina, lepi filmy z cudzych obrazów (w poście do nevamarji wyżej podałem przykłady), korzystając z tego, że są relatywnie mało znane. Oczywiście wykorzystuje cudze pomysły twórczo, ale.. ale artystą kina raczej go nigdy nie nazwę.

Dodaj komentarz