Pozwól nam wejść

Data:

Ponury szwedzki film o przyjaźni chłopca i wampira o wyglądzie dziecka doczekał się równie ponurej amerykańskiej repliki - i jest to dobra wiadomość.

W cieniu płaszcza Draculi często czai się jakiś nędzny Renfield, którego marzeniem jest służyć Księciu Ciemności - postać ludzkiego opiekuna lub pomocnika wampira to znany literacki motyw. Jeśli takie postaci w ogóle otrzymują trochę więcej czytelniczej uwagi, ich motywacja jest zwykle prosta - liczą, że kiedyś podopieczny obdarzy ich nieśmiertelnością. Lub boją się strasznej zemsty w razie gdyby opuścili swego pana. W nietuzinkowym "Pozwól mi wejść" towarzysz krwiopijcy nareszcie wychodzi na pierwszy plan - by nas zaskoczyć.

Oscar i Eli

Szczupły, eteryczny Oscar to idealna ofiara szkolnej przemocy. Nigdy nie oddaje, nie skarży się ani matce, ani nauczycielom, nie potrafi zjednać sobie sympatii. O tym, że szkolni koledzy utrudniają mu życie, opowie tylko poznanej na podwórku, dziwnej dziewczynce. Eli, podobnie jak Oscar, jest wyrzutkiem, a pojawiająca się między dziećmi przyjaźń - więzią dwojga samotników, dla których nie ma miejsca w normalnej społeczności. Gdy okazuje się, że Eli jest wampirem, Oscar nie potrafi już zrezygnować z ciepła, jakie dała mu jej przyjaźń. Zostaje towarzyszem krwiopijcy.

Mamy tu więc coś w rodzaju szczenięcego romansu połączonego z horrorem, rozgrywającego się w mroźnych plenerach Szwecji. Jest to mieszanka tworząca rzadko spotykany klimat -liryczny, surowy i melancholijny - który zjednał filmowi wielu admiratorów. Przyjaźń Oscara i Eli, choć nosi znamiona zauroczenia, przynajmniej ze strony chłopca, ma w sobie również i silny akcent rozpaczy. Oboje czują, że ta więź to jedyna bariera, która chroni ich przed samotnością, symbolizowaną przez otaczający ich śnieg i mrok.


Owen i Abby

Amerykański remake, przenosząc akcję do Nowego Meksyku, prosto w środek zimy, zdołał zachować tę przygnębiającą atmosferę. Matt Reeves, wielbiciel szwedzkiego oryginału, odtworzył go z ogromną pieczołowitością, praktycznie scena po scenie, choć oczywiście w amerykańskich realiach i pod gust amerykańskiej widowni. Anglojęzyczne "Pozwól mi wejść" jest zatem bardziej krwawe, zgodnie z filozofią mówiącą, że skoro widok krwi jest straszny, to widok wiadra krwi powinien sprawić, że widz wyskoczy ze skóry. Mamy więcej efektów specjalnych (wampirzyca wysysając krew ulega deformującej przemianie i porusza się jak Gollum we "Władcy pierścieni"), nieco mniej scenariuszowych niedopowiedzeń i dudniącą muzykę, która pojawia się, by ostrzec, że zaraz wydarzy się coś strasznego. Mamy też postać detektywa-okularnika, która zastępuje wścibskiego lokalnego pijaczka. I oczywiście amerykańskie imiona - Owen i Abby.

Wszystkie te zmiany "dla Amerykanów" mogą okazać się zbyt wyraziste dla wielbicieli surowej szwedzkiej estetyki. Jednak dla mnie w dużym stopniu rekompensują je subtelne zmiany w charakterze postaci i rozłożeniu fabularnych akcentów. Abby, zagrana przez Chloe "Hit Girl" Moretz, jest uroczo dziewczęca - wydaje się, że zdążyła już zaakceptować swój wampiryzm i porzuciła smutek, który tak mocno przesycał postać Eli. Jeszcze większe zmiany poczyniono w postaci Oscara/Owena. W wersji skandynawskiej jest to typowy Szwed - jesnowłosy, nieco mrukliwy, tłumiący agresję i skryty, jednak umiejący nawiązać kontakt z rozwiedzionymi rodzicami. Anglojęzyczny Owen to bardzo drobny, blady, ciemnowłosy chłopiec, który nie ma emocjonalnego oparcia w nikim. Amerykańska rozwiedziona matka pije. Amerykański rozwiedziony ojciec, obecny wyłącznie w słuchawce telefonu, szafuje obietnicami, których nie spełni, i zagrywa dziecko przeciwko dawnej partnerce. Życie Owena to nieustający ciąg upokorzeń i samotności tak dojmującej, że od pierwszego wejrzenia wiemy, iż w zamian za przyjażń jest gotów oddać duszę. Jego decyzja, by zostać z Abby, jest bardziej rozpaczliwa, ale i bardziej świadoma. Choć wampirzyca jest ładna i mordercza, to jej młody towarzysz jest tu postacią przeżywającą przemianę, a więc bardziej interesującą.


Pozwólcie nam wejść

Nie zdążyłam jeszcze przeczytać książki Johna Ajvidego Lindqvista, będącej kanwą obu scenariuszy, ale dowiedziałam się już o niej wystarczająco wiele, by zorientować się, że liryczny, choć groźny, szwedzki oryginał to i tak wersja soft. Sfilmowana w całej swojej urodzie, historia Oscara i Eli stałaby się zapewne co najmniej kontrowersyjna. Ponieważ zaś remake Reevesa niemal niewolniczo podąża za filmem Alfredsona, nie próbując reinterpretować powieści, można albo zarzucić selektywność hurtem obu filmom, albo pogodzić się z wyborem wątków, którego zresztą dokonał sam Lindqvist. Wybór ten doprowadził do powstania interesującej mieszanki gatunków, którą z przyjemnością obejrzało już wiele osób i zapewne wiele jeszcze z przyjemnością obejrzy.

Nie wątpię, że ta przyjemność będzie towarzyszyć w równym stopniu oglądaniu każdej z wersji. Zgodnie z uświęconą tradycją, od której trafiło się zaledwie kilka spektakularnych wyjątków, remake nie powinien dorównywać oryginałowi. Jednak, przynajmniej dla mnie, ten dorównuje. Muszę co prawda zaznaczyć, że nie jestem fanatycznym wielbicielem "Pozwól mi wejść". Z satysfakcją zanurzyłam się w specyficznej atmosferze tej opowieści, obserwując rozwój dziwnej przyjaźni (mam wrażenie, że między aktorami amerykańskimi jest trochę więcej dobrej chemii), ale sam scenariusz wydał mi się niezupełnie wiarygodny, nawet jak na film o wampirze. Doceniam jednak oryginalne podejście do tematu i jestem pewna, że historia Oscara i Eli zajmie istotne miejsce w annałach specyficznego gatunku, jakim jest film wampiryczny. A kto wie, może i w historii filmów o nastolatkach, które bądź co bądź nie mogą się poszczycić wieloma znamienitymi tytułami.

Będzie okazja gruntownie ocenić rzecz samemu. Firma Vivarto zdecydowała się ponownie wprowadzić szwedzki oryginał na ekrany kin, równolegle z polską premierą wersji anglojęzycznej. Poproście biletera, by pozwolił wam wejść.

Ładnie napisane. Teraz tylko czekać aż wpadnie pozor (autor pierwszej w historii notki na Filmasterze, opublikowanej jeszcze przed powstaniem Filmastera(!), własnie o szwedzkiej wersji filmu) i w punktach odpowie Ci dlaczego się nie znasz :>

Ta, czytałam tę notkę. To pozor się nie zna. Lubi musicale. :)

Nikt z Was się nie zna :P Oryginał był tak nudny, że po remake to już w najczarniejszych koszmarach nie sięgam.

Ale możliwe, że to normalny efekt po obejrzeniu setki filmów o wampirach. Osobiście uważam tę tematykę za wyeksploatowaną do bólu. I... zieeew... nudną jak nietoperze w pełni księżyca.

Akurat remake widziałam jako pierwszy i wydaje mi się, że miał sensowne tempo. Trudno mi wobec tego powiedzieć, czy oryginał jest nudny, bo to w 70% te same sceny tylko z innymi aktorami i w innej scenerii.

Nie podobał Ci się "Wywiad z wampirem"?

A już nie pamiętam, czy mi się podobał, dawno to było. W miarę podobała mi się "Zagadka nieśmiertelności", którą widziałem całkiem niedawno.

Natomiast zasadniczo uważam tę wampirzą tematyką za maksymalnie oklepaną. Wszystko już było w tym temacie, ale wałkuje się to ciągle i ciągle, bo młode pokolenie nie zna starych filmów, a idea wiecznej młodości, odszczepieńców, miłości na wieki itp. jest oczywiście nośna. Notabene nie mam nic przeciwko temu, że te nowe filmy się robi, niech się robi, skoro ludziom się to podoba. Świadczy to co prawda o lenistwie artystycznym twórców, ale to przecież zwykle nie jest sztuka dla sztuki, tylko sztuka dla pieniędzy, więc jak to się mówi: dziwnym nie jest :)

Ja z kolei widziałam dawno "Zagadkę".

Tak, wampiry są oklepane i trudno w tym temacie powiedzieć coś nowego. Dlatego najciekawiej wypadają filmy, które traktują go jako okazję do poruszenia jakiejś problematyki - np. o "Wywiadzie" mówiło się w kontekście wątków homoseksualnych.

Nie wiem czy nakręcenie przez Coppolę kolejnej wersji "Draculi" świadczy o lenistwie - książka jest już jednym z mitów kina i niejeden chce się z nim zmierzyć. Która wcześniejsza wersja, poza Murnauem i Herzogiem, zrobi dziś wrażenie na młodym kinomaniaku? Belę Lugosi i Christophera Lee w pelerynie ogląda się z sentymentem, ale to żadne wielkie halo.

Zważywszy na to, że Vampiros Lesbos są z 1971 r. to wprowadzenie wątków homoseksualnych do wampirzego kina również nie jest niczym nowym ;))

Oczywiście, w kinie nie chodzi tylko o nowe tematy, bo te, jak twierdzą niektórzy, dawno się już wyczerpały. Dla mnie głównym problemem kina a la "Pozwól mi wejść" (nie mówiąc już o tej serii Zmierzch itp., której choćby mnie kołkiem osinowym przebijali nie zamierzam oglądać) jest to, że nie wnosi nic nowego od strony formy. Mnie ten "klimat" w "Pozwól mnie wejść" nie porwał, a w filmie nic mnie nie zaskoczyło i tyle. Cóż, może gdybym był za dziecka samotnym smutnym chłopcem włóczącym się wieczorami po parku, to coś by w moim sercu drgnęło. Ale nie byłem :)

Pozwólcie mi nie wejść :)

Oba filmy oceniłam na 6, więc nie będę jakoś specjalnie przekonywać, że bez ich obejrzenia życie jest uboższe.

Tak jak pisałam w notce, w "Pozwól mi wejść" zainteresowało mnie głównie podkreślenie więzi człowieka z wampirem, opierającej się na bezinteresownej przyjaźni. Eli nie obiecuje Oscarowi nieśmiertelności, w ogóle nie ma mowy o jakiejś wiecznej miłości etc. Oscar ma zostać śmiertelnym opiekunem Eli i zapewne skończyć jak ten nieszczęsny gość, który oblał się kwasem. I akceptuje to. Wersja anglojęzyczna mocniej podkreśla ten motyw - nie jestem jakimś specem od kina wampirycznego, być może dlatego widzę w tym pewną oryginalność.

Jeśli chodzi o klimat, to szwedzkie "Pozwól mi wejść" kojarzy mi się raczej z kryminałami Mankella, więc raczej mało emo ;) Ja też nie byłam smutnym samotnym chłopcem :)

Tośmy sobie podyskutowali, żeby dojść do tego, że koniec końców to jednak oboje oceniliśmy "Pozwól mi wejść" na 6 :)

Jaka jest więc różnica między nami? Chyba taka, że Tobie po obejrzeniu średniego filmu chciało się jeszcze oglądać jego remake, a mi by się nie chciało. Ale może to kwestia kolejności oglądania? Po średnim amerykańskim remake'u jest jeszcze szansa, że europejski oryginał jest lepszy, natomiast jeśli już oryginał nie powala, to od amerykańskiego remaku pewnie lepiej trzymać się z daleka.

Wiem, wiem, na pewno są wyjątki. Ale przecież generalizujemy całe życie :)

Sednem sprawy jest faktycznie motywacja. Byłam na pokazie prasowym remake'u - czyli musiałam coś napisać o tym filmie, a najciekawiej byłoby porównać oba filmy. Grunt to poczucie obowiązku. :)

A "Let me in" nieodparcie kojarzy mi się z małymi świnkami ;)

http://www.youtube.com/watch?v=_CYwNWHZuT0

Dodaj komentarz