Siedem grzechów Finchera

Data:
Ocena recenzenta: 9/10

Nareszcie uzupełniłam lukę w kinematograficznym wykształceniu, oglądając "Siedem" (śmiejcie się, śmiejcie). Naprawdę trudno uwierzyć, iż ten ultramroczny, turpistyczny film jest dziełem tego samego reżysera, co lukrowany "Benjamin Button". Nie zmienia to sytuacji, że obu tych filmów nie lubię tak samo, nawet jeśli nienawiść do Benjamina podszyta jest pogardą, a do "Siedem" - niekłamanym podziwem.

Zacznijmy od podziwu. Film odwołuje się do praschematu kina kryminalnego - stary, doświadczony glina i rozgorączkowany nowicjusz polują na seryjnego mordercę - i jest doskonałym przykładem na to, jak powinno się obchodzić z kliszami, jeśli już zapragnęło się ich używać. Somerset, detektyw niemal emerytowany, dość daleko odbiega od stereotypowego wizerunku cynicznego wygi. Jest wrażliwym erudytą, który po długich latach służby stracił co prawda wiarę w ludzi, ale nie nabył grubej skóry. Brad Pitt, jako detektyw Mills, prezentuje nam bardziej typową postać narwanego żółtodzioba, jednak emocjonalna gra między partnerami pozostaje dla nas intrygująca. To Somerset jest postacią pierwszoplanową i to jego punkt widzenia, niebywale pesymistyczny, ale i pełen empatii, zdominuje film.

Zapewne właśnie ta wrażliwość, zapożyczona od głównego bohatera, sprawia, że oglądanie "Siedem" jest tak dotkliwie bolesne. Morderstwa, którymi zajmują się detektywi, są wyszukane, okrutne i odrażające. Dość szybko okazuje się, że schematem przyjętym przez zabójcę jest ilustracja siedmiu grzechów głównych. Wkrótce staje się też jasne, że ten krwawy wykład z etyki zaplanowano w każdym szczególe, zapobieżenie zbrodniom jest niezwykle trudne, a rezultaty wszczętego pościgu mogą być dramatyczne. Przeczucie nie myli Somerseta, gdy po pierwszym z zabójstw usiłuje przekonać przełożonego, że ta sprawa nie powinna być ani ostatnią dla niego, ani pierwszą dla Millsa.

W istocie nie powinien to być również niczyj pierwszy film (uwaga przechodzimy do hejtu). Rating R przyznany "Siedem" przez MPAA wydaje się doprawdy zbyt liberalny. Co prawda nie od dziś wiadomo, że organizacja ta wykazuje się czujnością głównie wówczas, gdy w grę wchodzą sceny seksu; przemoc na ekranie traktowana jest bardziej ulgowo. Tak czy inaczej - Fincher w swoich szczenięcych latach nie znał litości i tam gdzie nie mógł pokazać czegoś dosłownie, bez wahania sugerował wystarczająco dużo, by widz zaczął skręcać się w cierpieniu, mordowany przez własną wyobraźnię. Oczywiście właśnie tak powinno się kręcić dobre horrory, jednak naśladowców, nie wiedzieć czemu, zainteresowało zupełnie co innego. Mianowicie to, że mainstream jest już gotowy na obrazy pełne makabrycznych, wyrafinowanych morderstw i potworności. Pewne sugestie pojawiały się już wcześniej, choćby w postaci nagrodzonego Oscarami "Milczenia owiec", którego siła w gruncie rzeczy opierała się na psychologicznej grze pomiędzy bohaterami. Jednak w mojej opinii dopiero "Siedem" otworzyło szeroko drzwi kin najpierw przed psychoanalityczną "Celą" z apetyczną sceną nawijania jelit na patyczek, potem zaś przed "Piłą" ("nasz film wcale nie jest podobny do "Siedem""), jej sequelami i resztą tałatajstwa z gatunku torture porn. Nie jestem mściwa, nie życzę więc Fincherowi, by na jego drodze stanął kiedyś któryś z duchowych synalków, konstruujących ludzkie stonogi, nie sądzę jednak, bym jeszcze kiedykolwiek kibicowała mu w wyścigu o Oscara.

Potępiając "Siedem" ze stanowiska estetycznego, nie mogę jednak zapomnieć, że jest to piękna grzesznica (znów robi się słodko). Nie chodzi nawet o warsztat - choć jest znakomity i z pewnością tworzy niezapomniany noirowy klimat - lecz o spójną, sugestywną wizję świata. Świata chorego, który zboczył z torów wyznaczonych przez równowagę dobra i zła i stoczył się w przepaść. Świata, w którym miłość skazana jest na zatracenie, zaś degeneraci, głodni moralnej odnowy, piszą swoje kazania krwią pomordowanych ofiar. Świata, którego nie można naprawić. By zachować godność, można w nim jedynie cierpliwie trwać, wykonując sumiennie swoją pracę, niczym grzesznik odbywający pokutę w piekle.

Trudno powiedzieć, by któryś z thrillerów, które przyszły po "Siedem" niósł ze sobą podobnie wszechogarniającą wizję. Mieszkanie mordercy, mroczne muzeum okropności, żywo przypomina norę, w której już wkrótce zagnieździ się Jigsaw. Jednak misja Johna Doe (równie dobrze pasowałby Everyman) wychodzi znacznie poza nędzne nauczki, jakie chce dawać swoim ofiarom zabójca z "Piły". Doe pragnie zbawić świat, jednak będąc jego dzieckiem, ułomny i grzeszny, realizuje jedynie swoje liczne podświadome fobie i sadystyczne pragnienie zadawania bólu, stając się niewolnikiem własnych namiętności, tak samo jak wszyscy. "Siedem" to kaustyczny żart z ludzkości, któremu nie dorównuje nawet znacznie pod tym względem dosadniejszy "Fight Club".

Przyjmując podejście psychoanalityczne, można by sugerować, że nakręcenie "Siedem" było dla Finchera metodą odreagowania ciężkich przeżyć z czasów realizacji "Obcego 3". Istotnie, film emanuje złą energią i choć jest zdecydowanie wartościowy (pomimo nieco rozczarowującego zakończenia), sprawia wrażenie, jakby nakręcono go głównie po to, by dręczyć publiczność. Za to, i za wyżej wymienione grzechy, trudno go kochać. Ale jeśli jest się praktykującym kinomanem, trudno go też w końcu nie obejrzeć. Dwie godziny spędzone z dobrym kinem nie chodzą piechotą.

Zwiastun:

E tam, ja znam kogoś kto nie widział Seksmisji:)
Co do filmu to oczywiście mistrzostwo.

Ale czy to nie jest aby trochę jak obwinianie Marilyna Mansona za Columbine, a Jezusa za krucjaty?

Columbine lub coś podobnego wydarzyłoby się zapewne nawet wówczas, gdyby Manson śpiewał gospel, to samo z krucjatami. Czy mainstreamowy torture porn również był dziejową koniecznością, tego nie jestem pewna. Wyobraź sobie, że "Milczenie owiec" pozostaje najostrzejszym filmem lat 90. Myślisz, że widzowie pierwszej dekady XXI wieku zobaczyliby w kinach "Hostel"? To bardziej jak obwinianie faceta, który potknął się w górach o kamyk, o spowodowanie śmierci tych, którzy zginęli później pod lawiną. Nadal jest to nie fair, ale istnieje jakiś bardziej bezpośredni związek przyczynowo-skutkowy.

Fincher oczywiście tylko nakręcił dobry film. Nie odpowiada osobiście za decyzje producentów i dystrybutorów, ani tym bardziej za artystyczne projekty Rotha czy Sixa. Ale za podsycenie popytu na takie kino - myślę, że mogę strzelić focha.

Przyznam szczerze, że nie rozumiem Twoich zarzutów. Z przemocą w kinie jest podobnie jak np. ze scenami erotycznymi. Nie chodzi o to ile i czego się pokazuje, ale czy to "siedzi" w filmie. Akurat w "Siedem" brutalne sceny jak najbardziej pasują. Nie są przemocą dla przemocy.

A sam film - ehhh klasyka. Jeden z kilku, do których lubię co kilkanaście miesięcy wracać.

Akurat w "Siedem" pasują, bo to nie jest film nakręcony po to, by pokazać ludziom człowieka, którego przez rok trzymano przywiązanego do łóżka. Tylko że moje zarzuty nie odnoszą się do wartości "Siedem" jako filmu - ocena 9/10 mówi chyba sama za siebie. Odnoszą się do tego, jak "Siedem" wpłynęło na kino głównego nurtu, które dzięki niemu stało się gotowe na absorbowanie filmów wartych dużo mniej, ale za to oferujących prawdziwy teatr okrucieństwa.

Trochę tak, jakby ktoś nakręcił pieprzny, ale doskonały artystycznie film, dzięki któremu dystrybutorzy wpadliby na pomył rozprowadzania w kinach normalnego porno.

Zresztą pewnie się czepiam bez sensu jak zwykle :)

Dodaj komentarz