Cierpliwość jest cnotą.

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

Jakkolwiek smutne się to wydaje, Woody Allen zaczyna tracić zaufanie widzów. W różnym tempie, w zależności od wytrwałości poszczególnych odbiorców, jego filmom odbiera się ten szczególny status pozycji wybieranych w ciemno. Od lat są nierówne, czasem niezwykłe, czasem wręcz przeciętne i widz ma pełne prawo czuć się zmęczony tą nieustającą sinusoidą jakości. Niestety, jak na razie nic nie zapowiada jej przerwania - po bardzo dobrym O północy w Paryżu następują Zakochani w Rzymie... i aż żal człowieka bierze.
Pierwszym, co nasuwa się na myśl odnośnie tego filmu, jest chaos. Kompletne przemieszanie. Z jednej strony błyskotliwy humor, z którego znamy Allena, z drugiej - strojenie głupich min. Z jednej strony porządnie zbudowane postacie, a z drugiej - cała masa bardzo słabych. Podobne pary można mnożyć i sprawiają one, że widz jest - łagodnie mówiąc - zdezorientowany. Bo przecież nie można z czystym sumieniem stwierdzić, że film jest zły. Ma piękne zdjęcia i kilku naprawdę niezłych bohaterów. Ale z całością coś nie gra. I chyba jest to wina nie tyle wykonania, ile - jakkolwiek z trudem to przyznaję - scenariusza.
Przede wszystkim chodzi o formułę wielu równorzędnych, w większości niepowiązanych ze sobą wątków. Żaden nie jest porządnie rozwinięty, zatem co prawda nie musimy długo cierpieć przy najsłabszych wątkach, ale także te z potencjałem zostają niejako zduszone w zarodku. W obecnym kształcie każdy z nich mógłby wystąpić najwyżej jako epizodyczne wsparcie dla lepiej skonstruowanej, bardziej dopracowanej fabuły. Allen próbuje udowodnić, że da się zrobić z nich samodzielny film. Owszem, da się. Ale pytanie, czy da się to potem oglądać?
Odwrotny problem mają poruszane w filmie tematy. Dobierane ciekawie, z pewnością bardzo „filmowe”, ale przedstawione zbyt dosłownie. Wydają się jeszcze bardziej łopatologiczne w kontraście z oszczędnie i nie najlepiej rozbudowanymi wątkami. Najlepiej widać to w historii Leopoldo.
Być może byłoby to jeszcze do przełknięcia, gdyby dialogi i postacie zostały lepiej napisane. Ktoś mógłby uznać, że się czepiam - ostatecznie Allen to nie Bergman i jego specjalnością nie są ponadczasowe dzieła sztuki, tylko komedie. Ale przecież nie chodzi tu wcale o aspirowanie do światowej klasy arcydzieła, bo od tego Allen od lat się odżegnuje, tylko o zwyczajne trzymanie pewnego poziomu. Poziomu, do którego chcielibyśmy móc się wreszcie przyzwyczaić i na nim polegać, co skutecznie uniemożliwia sam autor, od czasu do czasu serwując takie „perełki.” Bo czy istnieje większy grzech niż nieśmieszna komedia? Na tym polega właśnie główny problem Zakochanych w Rzymie - nie są śmieszni. Nie tak, jak potrafią być filmy Allena. Nie pomógł absurd, nie pomogło błyskotliwe wydrwienie pseudointelektualistów, nie pomogły głupie miny. Zakochani w Rzymie to odrobinę więcej niż pierwsza lepsza komedia z repertuaru kin, ale jednak mniej niż „przeciętny Allen”.
Jest to tym bardziej dziwne, że w filmie pojawia się cała gama konstrukcji, zarówno fabularnych jak i dialogowych, które sprawdzały się we wcześniejszych filmach rzeczonego reżysera. Jednak każdy z zastosowanych przez niego, tak dobrze mu przecież znanych, chwytów wydaje się być mniej lub bardziej nieudolny. Najlepszym przykładem jest (znowu) wątek Leopoldo (Roberto Benigni), który z dnia na dzień staje się celebrytą z przypadku. Pomysł jest nawet dosyć ciekawy, ale realizacja niemal od razu każe się w duchu skrzywić, a po scenie, w której szofer tłumaczy cały wątek, nie ma już właściwie czego zbierać.
Na osłodę zostają świetne zdjęcia. Rzym, który odmalowują przed odbiorcą (wspierane przez niestety nie najlepszą muzykę), jest być może nieco przesłodzony, ale wciąż bardzo ładny, chciałoby się powiedzieć - fotogeniczny. Allen upiera się, że w taki właśnie sposób widzi świat i trudno coś temu zarzucić, jego filmy powinny powstawać widziane „jego oczami”. Rzym nie wyłania się niestety spod plątaniny wątków zbyt często, miasto nie ma okazji urosnąć do rangi bohatera, nawet epizodycznego.
Nie zawodzi również sam Allen, po sześciu latach wracający na ekran. Razem z Judy Davis tworzą zgrabny duet, jeden z zabawniejszych w filmie, skłaniając do nieco melancholijnego, ale też coraz bardziej sfrustrowanego westchnienia za dawnymi filmami rzeczonego reżysera.
Właściwie nie za bardzo wiadomo, co z tym filmem zrobić. Uznać za twór sklecony naprędce na zamówienie? A może za chwilowy spadek formy? Nie pierwszy zresztą, jeśli wziąć pod uwagę ostatnie lata. Jedyne, co tak naprawdę może zrobić widz, to czekać. Na powrót formy, weny, kosmitów, objawienia czy czegokolwiek, co podsuwa Allenowi pomysły na te dobre z jego filmów. Przede wszystkim na te naprawdę śmieszne. Bo, jak wiadomo, żaden gatunek nie przywiązuje do siebie filmu tak ściśle, jak komedia. Jeśli w melodramacie nikt nie umrze - widz się cieszy. Jeśli horror nie jest bardzo straszny - widz pozornie się nie cieszy, ale w głębi duszy raduje nowo odkrytą „odwagą”. Ale jeśli komedia nie jest śmieszna - wtedy koniec. Można ją tylko spisać na straty.
Czy to właśnie powinno się zrobić z Zakochanymi w Rzymie? Trudno powiedzieć. Najbezpieczniej będzie opatrzyć ten film nalepką: „Dla wytrwałych”. W razie silnej potrzeby obejrzeć, trochę powzdychać, trochę pojęczeć. A potem przypomnieć sobie, że poziom filmów Allena nie toczy się mimo wszystko po równi pochyłej i czekać, aż opowie nam następną historię.

Zwiastun: