Policyjny testament Pasikowskiego

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

Większość osób, gdy zaczyna przygodę z kinem i zadaje pytanie o najlepszy polski film policyjny/gangsterski prędzej czy później otrzyma odpowiedź "Psy" Pasikowskiego. Zaraz potem ktoś wspomni o "Pitbullu" najczęściej zaznaczając - ALE TYLKO PIERWSZĄ CZĘŚĆ I SERIAL! W tym roku na ekrany kin weszła produkcja, która pozwoliła nam zobaczyć jak wyglądałoby połączenie tych dwóch filmów, czyli "Pitbull: Ostatni Pies" .

Na początek muszę zaznaczyć, że z "Pitbullami" jestem na bieżąco. Po pierwszej części wydawało się, że Vega ma wielki potencjał do mroku i brudu policji, po serialu było już pewne, że zostanie jednym z najważniejszych nazwisk polskiego kina. Nikt jednak nie spodziewał się, że z jakkolwiek realnej wizji polskiej policji, seria przerodzi się w zbiór skeczy, na których człowiek przechodzi obok fabuły, że przerodzi się w komedie policyjną, zamiast poważną sensację.

Pasikowski dostał w ręce produkt, który u krytyków zbierał coraz niższe noty, ale był kochany przez widzów. Ludzi, którzy w "Niebezpiecznych Kobietach" mogli zobaczyć swoje niespełnione fantazje. I uczynił z niego coś swojego. Pytanie tylko, czy czasy, w których styl Pasikowskiego był wielki, nie minęły czasem bezpowrotnie.

Fabularnie, historia toczy się w zupełnie inny sposób niż w przypadku pozostałych części. Po raz pierwszy otrzymujemy całkowicie spójną fabułę. Historia infiltracji mafii Pruszkowskiej przez Despero jest przeprowadzona od początku do końca. Nie mamy tu poczucia "serialowości", tak typowej dla filmów Vegi. Twórcy całkowicie również odeszli od elementów humorystycznych, może poza postacią Pazury, który jest postacią komediową - niestety nieudolną.

Pasikowski zaskakująco dobrze poradził sobie z napisaniem historii dla trójki bohaterów znanej z serialu - "Despero" grany przez Marcina Dorocińskiego to prawopodobnie jedna z najlepszych postacie w historii rodzimego kina akcji, Krzysztof Stroiński znów brawurowo wciela się w rolę "Metyla", uzależnionego od alkoholu policjanta, przywróconego do służby, a Rafał Mohr przypomina, że jest świetnym aktorem, którego chce się więcej (choć trochę brakuje nawiązań do jego uzależnienia od narkotyków). Ze starej gwardii odczuwa się nieobecność wspominanego tylko Goebelsa (Andrzej Grabowski), który był moją ulubioną postacią z całego "uniwersum" Vegi.

I o ile scenariuszowo Pasikowski w większości króluje nad Vegą, tworząc dość angażującą opowieść, wiele traci na całkowitym braku umiejętności w prowadzeniu kobiet. Pomijając Dodę, która przez większość ekranowego czasu jest nie do zdzierżenia (choć i tak wypada lepiej niż na trailerach), Dodę, której wątek zaczyna się od najbardziej irracjonalnego zakochania w historii kinematografii, nie dostajemy ani jednej (no może poza 30 sekundowym epizodem Katarzyny Nosowskiej) wartościowej roli żeńskiej. W tej nieudolności Pasikowski przypomina bardzo człowieka, z którego wiele czerpał, czyli Martina Scorsese.

Pytanie, które zadałem sobie zaraz po seansie, to czy Vega zrobiłby to lepiej. Ale nit ten obecny - tu każdy wygrałby z polskim Ed Woodem, ale ten debiutujący. Ten, który jeszcze angażował się w historie, które opowiadał. I mam jednak wrażenie, że nie. Pasikowski tworzy film zaskakująco czysty, w którym nie do końca odczuwamy napięcie związane z akcją, w którym nie mamy ciętych dialogów i wreszcie film, który nie wspina się na poziom produkcji z jego lat świetności. Niemniej jednak, seria "Pitbull" dostała zakończenie na jakie zasługiwała. Troszkę nieudane, czasem wciągające, nieźle ograne, i zaangażowane w historie, którą opowiada. Trzymam jednak kciuki, żeby nie był to Ostatni Pies Pasikowskiego. Bo odejść może w lepszym stylu. A co ważniejsze - swoim.

Zwiastun: