"Magicy nie istnieją"

Data:
Ocena recenzenta: 9/10

Po – obejrzanym przeze mnie przed kilku laty - ”Trio z Belleville”, wpadł mi przed oczy ”Iluzjonista” tego samego Reżysera. Tym razem Francuz zamiast zaskakująco optymistycznej opowieści w mętnym, ciężkim klimacie, odwrócił zwierciadło i ukazał mi smutną prawdę w sentymentalno – bajkowej, a chwilami wręcz ”cukierkowej” oprawie.

”Iluzjonista” ukazuje Widzom smutne prawidłowości rządzące naszym życiem w obecnej rzeczywistości. Robi to w sposób co najmniej brutalny, gdyż nierealna forma, którą przyjęli Twórcy obrazu, uruchamia naszą wyobraźnię i każe wierzyć jej właścicielom w bardziej oniryczne, a co za tym idzie – dopuszczające pierwiastek prostego, naiwnego szczęścia – ”prawdy”, które stanowią ledwo zauważalne tło dla akcji filmu; ten zaś stanowi swoistą projekcję szarej rzeczywistości.
Ten zabieg kreuje Sylvain'a Chomet'a na szarą eminencję magii, czy też brutalnego magika, który czarując widza, w końcu wyciąga z kapelusza jedynie smutną prawdę. Dlatego być może, za pomocą postaci Tatischeff'a, w ciągu całego seansu sugeruje istnienie – mającego mniej lub więcej wspólnego z prawdziwą magią – piękna życia; aby w końcu, podobnie jak sam główny bohater (patrz: ostatnia scena z udziałem tytułowego Iluzjonisty), nie wykonać ostatniego trick'u i pozostawić Widza bez nadziei.
Historia ta, między innymi, umożliwia częściowe poznanie kręgu, jaki toczy współczesne życie; kręgu, który nie jest zbyt życzliwy dla większości znajdujących się w nim ludzi. Bohater, mimo ciężkiego zadania, jakim jest zobowiązanie siebie samego do opieki nad drugą osobą, podejmuje się wyzwania. Lecz mimo wszystko w końcu daje za wygraną tylko po to, aby w ostatnim, wręcz rozpaczliwym akcie czystego altruizmu przedłożyć szczęście drugiej osoby nad swoje własne potrzeby, czy też możliwość dzielenia wspólnego szczęścia. Zabieg ten stanowi jedyny promyk magii i nadziei zarazem; jednakże ciężko nazwać go optymistycznym, szczególnie w kontekście całokształtu obrazu.
”Iluzjonista” jest też opowieścią o upadku znaczenia Sztuki; o zatraceniu jej istoty i różnorodności w doczesnym świecie. Przez cały seans w tle snują się te same postacie, przechodzące właściwie taką samą drogę, co Tatischeff: Od wynoszonej – na mniejszy bądź większy piedestał – docenianej i widzianej działalności artystycznej, poprzez zwykłą pracę dla pieniędzy okraszoną niemożliwą do ukrycia tęsknotą do ukochanego zajęcia, aż po ostateczny upadek, jednocześnie zawodowy i osobisty – jak to zazwyczaj bywa w przypadku prawdziwego Artysty.
I wreszcie postać samego Taitschieff'a, który już od wewnątrz traci wiarę i chęć niesienia wiary w spontaniczną, niewytłumaczalną radość ludziom, przez co Jego historia stanowi ciężki, szary problematyczny rdzeń całej opowieści.
”Iluzjonista” wydaje się być uosobieniem przykrej prawdy, wybrzmiewającej w baśni, której nie jest w stanie kompletnie rozjaśnić nawet kwitnąca na pierwszym niemal planie miłość. Można nawet posunąć się odrobinę dalej i pomijając dekadenckie upajanie się nostalgiczną formą opowieści i sentymentalnymi wątkami, potraktować film Chomet'a jako kwintesencję szarości i prawdziwości życia, co prawda nie pozbawionego Sztuki i szczęścia, lecz zawierającego je w postaci wymierających wartości. Twórcom z całą pewnością należą się gratulacje przez łzy; jednak wątpię, aby komuś przez gardło przeszło słowo ”dziękuję”.