36. FPFF w Gdyni, dzień III: Bebok, Młyn i krzyż, Greg Zgliński, Lincz i Daas

Data:
Artykuł zawiera spoilery!

Po, niestety, spokojnym wtorku, nadszedł czas na swoisty maraton w środę. Jesteśmy na festiwalowym półmetku; w korytarzach słychać pierwsze opinie o tym, kto powinien, a kto nie, wygrać tegoroczne Złote Lwy.

Trzeci dzień rozpocząłem od filmu „Bebok” Edyty Sawruk, prezentowanego w ramach konkursu Młodego Kina. To krótka forma, opowiadająca o relacji wnuczki (świetna Małgorzata Łata) z dziadkiem (Jan Nowicki). Choć dzieje się w domu dziadka, położonym na wsi, ukrytym wśród drzew, to wydaje się, że jesteśmy przeniesieni do magicznego świata. Ciepłe barwy i spokojny, sielankowy rytm tej produkcji dają wspaniałe efekty. „Bebok” mówi trochę o strachu przed śmiercią, a trochę o tym, ile spokoju daje pozostanie w pamięci kochanej osoby. Jan Nowicki tworzy postać realistyczną, pogodzoną ze swoim losem, sentymentalną (bardzo dobre sceny „pijackiego” śpiewu z Wojciechem Glancem), ale jednocześnie butną, wierną samemu sobie. Śmierć to nieuchronny element życia, zdaje się mówić. I choć miejscami widać, że „Bebok” został zrealizowany z niewielkim budżetem, to zdecydowanie warto go zobaczyć, choćby dla roli małej Małgosi Łaty, czy Jana Nowickiego.

Następnie przyszedł czas na „Mlyn i krzyż” Lecha Majewskiego; unikalne dzieło, przenoszące nas w głąb obrazu Petera Breugela „Droga krzyżowa” (znanym też pod tytułem „Droga na Kalwarię”). Reżyser zrealizował go w duchu całego obrazu, także w tle każdej sceny mamy elementy obrazu. W filmie główne role grają Rutger Hauer (wcielający się w samego Breugela), Michael York (Johnghelinck, mecenas malarza) i Charlotte Rampling (Maria, matka skazanego). Zestawienie tak znamienitej obsady w polskim filmie to rzadkość, o ile nie sytuacja bezprecedensowa. Ich „partie” ograniczają się często do narracji, z czym sobie świetnie radzą (Rampling szczególnie).

Majewski chciał zrobić obraz w obrazie, zajrzeć za kulisy, pokazać każdego człowieka, znajdującego się na płótnie „Drogi krzyżowej”. Opowiada ich prostą historię, schodzi do samych wsi, do domów. Zwraca wielką uwagę na szczegóły, żeby jak najwierniej oddać realia połowy XVI wieku ówczesnej Niderlandii. I tak, widzimy kobiety szorujące progi (choć nie wolno było na nich stawać; były czyszczone, żeby pokazać dbałość o porządek w domostwie), ludzi przykładających chleb do czoła (czy kobiety do brzucha, co miało symbolizować życie), wreszcie odpowiednie metody karania. Ale co robi największe wrażenie, to autentyczny język staroflamandzki, którym posługiwali się mieszkańcy. Dzisiaj jest to język wymarły, ale Majewski znalazł polską wioskę, gdzie starsi potrafią się nim perfekcyjnie posługiwać. Nagrał ich głosy, pieśni, dzięki czemu mamy uczucie jeszcze większego realizmu w filmie.

Estetyka jest niezwykle ważnym aspektem w „Młynie i krzyżu”. Wiele scen było nagrywanych na blueboksie, a na tło rzucone nawet ponad sto warstw CGI. Niestety, w niektórych miejscach sztuczne tło jest aż nadto widoczne, choć zachowuje swoją wierność obrazowi. Na spotkaniu dzień wcześniej reżyser opowiadał, że cały obraz został przeskanowany, a postaci wycięte, aby uzyskać sam pejzaż, który posłużył za budulec komputerowej scenografii. Jedna scena utkwiła mi w pamięci jako szczególnie sztuczna – kiedy kamera podnosi się wzdłuż góry, by na końcu, rzutem od dołu, pokazać młyn. Nie do końca wyszło to grafikom i zastanawiam się, czy nie lepiej by było zbudować dużą miniaturę, a następnie dodać do niej efekty specjalne i wkleić w obraz.

Po „Młynie i krzyżu” udałem się na kolejne spotkanie z serii „Jak to jest zrobione”, którego gościem był tym razem Greg Zgliński, reżyser „Wymyku”, jego operator i człowiek od efektów specjalnych. Omawiane były dwie sceny – przejazdu samochodu przed pędzącym pociągiem (zrealizowanej dość klasycznie, montując dwie sceny w jedną), oraz – trudniejszą w realizacji – wyrzucenia jednego z braci z pociągu. Tu już trzeba było użyć greenboxa i z użyciem kaskadera realistycznie oddać moment uderzenia w słup. To bardzo krótkie sceny, ale twórcy dali do zrozumienia, że ich realizacja była żmudna i problematyczna. Bardzo mi się podobało ich podejście – przedstawiając kolejne klatki, momentami się reflektowali, mówiąc „to mogliśmy zrobić lepiej”, albo „tego nie zauważyliśmy”. Zgliński wydał mi się skromnym i jednocześnie bardzo profesjonalnym reżyserem, co mnie jeszcze lepiej nastawia przed zobaczeniem „Wymyku” w piątek.

Następny w kolejce – „Lincz”, w reżyserii Krzysztofa Łukaszewicza. Nie znalazł się w gronie filmów Konkursu Głównego, ale zbierał pozytywne opinie wśród publiczności. To produkcja oparta na prawdziwej historii samosądu we Włodowie, z 2005 roku – sześciu mężczyzn zamordowało wtedy recydywistę, terroryzującego ich wieś. W filmie przeplatają się dwie historie, rozdzielone chronologicznie – poznajemy historię Zaranka (bardzo dobry Wiesław Komasa), maltretującego kolejnych mieszkańców, i samych sprawców zabójstwa, ale od momentu złapania przez policję, także kulminacyjny moment – tytułowy lincz na psychopacie – pojawia się w dalszej części filmu.

„Lincz” to mocne kino, nie odwracające się od brutalnych aktów przemocy. Dobrze oddaje niemoc mieszkańców i ich rosnący strach oraz złość. Bez nadziei na pomoc, dokonują samosądu, który w naszych oczach jest jak najbardziej słuszny. Widzimy też absurdalne zachowanie „stróżów prawa” i organów prawnych, co podkreślają pierwsze sceny filmu – po sprawców przyjeżdża tuzin radiowozów i policjantów, ale gdy terroryzowani mieszkańcy potrzebowali ich pomocy – nie było nawet jednego. Trochę to upraszcza film, spłaszcza go moralnie, ale w końcu to historia oparta na faktach.

Całość psuje nieco montaż, za który odpowiedzialna jest czołowa polska montażystka, Milena Fiedler. Nie rozumiem zastosowania metody fade in/ fade out, i to tak często. Szczególnie to uderza, gdy sceny mają po kilkanaście, czy kilkadziesiąt sekund. Jedynym wytłumaczeniem dla mnie jest zamiar podkreślenia pewnej retrospektywy wydarzeń, za pomocą właśnie krótkich partii, zmontowanych w ten sposób. Zadziałałoby to, gdyby zestawiono takich kilka pod rząd, a nie wplatano pomiędzy dłuższe sceny. Odbiera to filmowi rytm. Z drugiej strony, nie chce mi się wierzyć, że to niedopatrzenie (nie u kogoś takiego jak pani Fiedler).

Dzień zamknąłem projekcją „Daas”,debiut Adriana Panka.

Ale jaki debiut.

Film opowiada dwie, przeplatające się historie – Jakuba Golińskiego (Andrzej Chyra), oszukanego, nieszczęśliwego człowieka, który za wszelką cenę chce, żeby sprawiedliwości stało się zadość, oraz Henryka Kleina (Mariusz Bonaszewski, który występował też w „W imieniu diabła”), urzędnika cesarstwa austriackiego, doszukującego się spisku. To produkcja kostiumowa, osadzona w drugiej połowie XVIII wieku. „Skaczemy” więc z Wiednia do Polski, a przed nami powoli odkrywa się mistyczna historia Jakuba Franka (Olgierd Łukaszewicz), swoistego głównego bohatera opowieści. Goliński i Klein, na różne sposoby, chcą udowodnić Frankowi, samozwańczemu uzdrowicielowi i mesjaszowi, hochsztaplerstwo.

Fabuła owiana jest tajemnicą i nie wszystko staje się jasne, nie wszystko jest też oczywiste. To ogromny plus „Daas” – nie tylko poznajemy mistyczną historię, ale także w tym mistycyzmie częściowo uczestniczymy. To obraz fantastycznie zrealizowany, jak na polskie warunki. Arkadiusz Tomiak zaserwował nam doskonałe zdjęcia. Dzięki wysokim oknom, w dużych salach wiedeńskiego dworu, można było użyć naturalnego oświetlenia. W efekcie oglądamy sceny nakręcone nie tylko z wielkim poszanowaniem estetyki kadru, ale także świetnie „namalowane” – gdy kamera spogląda właśnie na okna, postaci są, rzecz jasna, lekko przyciemnione na rzutach ogólnych, a w przybliżeniach zyskują unikalne kolory. Podobnie jest z pomieszczeniami. Lekki półmrok, widziany w poszczególnych scenach, jest jednocześnie elementem budującym atmosferę „Daas”.

Muszę wspomnieć też o zaskakującej muzyce Issidorosa Papadakisa; zaskakującej, bo nie są to klasyczne motywy, charakterystyczne dla filmów kostiumowych. Miejscami spokojna, niepokojąca, a miejscami przyspieszająca, podkreślająca to, co widzimy na ekranie, ścieżka dźwiękowa jest mocną stroną filmu.

Przede mną czwarty dzień. Nie mogę się doczekać „Ki” w reżyserii Leszka Dawida, filmu zbierającego bardzo dobre opinie. Potem spotkanie z Janem Komasą i, na koniec, „Italiani” Łukasza Barczyka.

Sobolewski bardzo zachwycał się "Daas". Zapowiada się interesująco. Chyra i Bonaszewski, hmmm...

Dodaj komentarz